Infantylne aury postpolityki już dawno wyznaczają horyzont sprawom publicznym, ale w ostatnim czasie ta choroba współczesności się nasila. Do tego stopnia, że gdy szef PiS wziął na listy wyborcze Roberta Bąkiewicza - skrajnego nacjonalistę o zadymiarskiej i antysemickiej historii - jest to łykane jako może i kontrowersyjna, ale dopuszczalna taktyka polityczna. A przecież w istocie możemy mówić o amoralnym nihilizmie i cynizmie, który stara się wprowadzać do mainstreamu i normalizować to, co w cywilizowanym świecie zwykle ląduje na marginesie marginesów. Lech Kaczyński - który jako prezydent uczestniczył w modlitwie w synagodze i inicjował budowę Muzeum Historii Żydów Polskich - pewnie przewraca się w grobie, gdy patrzy na tę decyzję swojego brata. Dodajmy dla porządku, że startujący z list Koalicji Obywatelskiej Giertych - stawiany przez symetrystów jako przeciwwaga dla Bąkiewicza - pro bono pomógł w sądzie Żydom z Góry Kalwarii w odzyskaniu synagogi. Oczywiście można to na chłodno tłumaczyć chęcią walki o elektorat Konfederacji lub szykowaniem gruntu do powyborczych porozumień ze środowiskiem Sławomira Mentzena i Grzegorza Brauna, ale w gruncie rzeczy jesteśmy świadkami likwidowania nieprzekraczalnych granic w państwie demokratycznym. Sponsorowany przez PiS Bąkiewicz to przecież tylko kolejny etap w tym ciągu, który rozpoczął się od złamania konstytucji i który zmierza do proklamowania w Polsce autokratycznej monowładzy. Nawet jeśli ktoś się z takim poglądem nie zgadza, musi przyznać, że jedyna debata, która ma dziś w Polsce rację bytu, dotyczy właśnie ustrojowych kwestii zero-jedynkowych. Albo wygra opozycja pod przewodnictwem dzierżącej największe poparcie KO, która opowiada się za liberalnym i europejskim modelem państwa, albo wygra obecna władza, czyli Budapeszt w Warszawie i pełna ideologizacja życia publicznego na modłę katolicko-prawicową. Na opozycji tego oczywistego polaryzacyjnego modelu zbliżających się wyborów nie chce uznać ani lewica, ani Trzecia Droga. Ugrupowanie Włodzimierza Czarzastego, Roberta Biedronia i Adriana Zandberga, które w wyborczym haśle odtwarza zgraną płytę o sercu po lewej stronie, próbuje uwodzić niezmiennym od lat programem światopoglądowym (bo gospodarczą lewicą jest PiS). A on od dawna nie przyciąga nowych wyborców. Nie będzie w Polsce ani świeckiej szkoły, ani aborcji na życzenie, ani związków partnerskich, dopóki dla takich propozycji nie znajdzie się większość w parlamencie z poparciem prezydenta, czyli dopóki nie pokona się skutecznie Zjednoczonej Prawicy. Tymczasem lewica nie wyciąga żadnych wniosków z wieloletniej stagnacji ideowej po swojej stronie i znów mierzy się z trwogą, czy da radę przekroczyć próg wyborczy. Podobnie zresztą jak Trzecia Droga, dla której wsparciem może być wprawdzie wprowadzenie na listy Ryszarda Petru, ale apele o zgodę narodową podczas decydującego starcia gigantów brzmią jak natchnione szepty pięknoducha, który żałuje róż, gdy płoną lasy. Dziś nie ma żadnego znaczenia, że PiS odmawia udziału w debatach przedwyborczych w TVN (być może w innych stacjach się pojawi, co też nie będzie miało większego znaczenia) - nad czym boleją komentatorzy - ponieważ żadna realna debata i tak nie jest możliwa. Ani o obronności w dobie wojny, ani o sprawach demograficznych, ani o wielkich wyzwaniach klimatycznych, przed jakimi stoi świat. Polityków stać dziś być może na coraz bardziej wyrafinowane kłamstwa, ogólniki i inwektywy, ale na pewno nie na poważną rozmowę, na którą zresztą nie czeka żadna wygłodniała publiczność, szczególnie ta zniechęcona do polityki. Polska od dawna rozwarstwia się na dwie zupełnie inaczej myślące połowy i jest to proces, którego z pewnością ta oparta na niskich instynktach kampania nie zatrzyma. A jeśli najbliższe wybory nie przyniosą zdecydowanego, a więc stabilizującego rozstrzygnięcia, nienawiść i głupota uderzą ze zdwojoną siłą. Sztuczna inteligencja zatriumfuje. Przemysław Szubartowicz