Ale na razie trwa fetowanie zwycięstwa przez nową większość połączone z kiepskiej jakości spektaklem z przegranymi w rolach głównych. Andrzej Duda nie umie przekazać władzy Tuskowi, więc umywa ręce i woli zostawić to Sejmowi, który wyłoni nowy rząd, gdy skończy się skazana na klęskę misja Mateusza Morawieckiego. Sam Morawiecki nie umie odmówić swojemu obozowi politycznemu, więc - nie zważając na to, że w ten sposób nadal blokuje środki z Krajowego Planu Odbudowy i naraża państwo na bezczynność okresu przejściowego - bierze udział w tym teatrze absurdu. Jarosław Kaczyński nie umie przyjąć do świadomości przyczyn własnej porażki, więc snuje tragikomiczne wizje o spodziewanej likwidacji państwa polskiego. PiS daje sobie czas, choć czas PiS-u - przynajmniej na kilka lat - się skończył. CZYTAJ WIĘCEJ: Statek pijany To właśnie dlatego podpisanie przed pierwszym posiedzeniem Sejmu umowy koalicyjnej przez Tuska, Szymona Hołownię, Władysława Kosiniaka-Kamysza, Włodzimierza Czarzastego i Roberta Biedronia trzeba raczej rozumieć jako akt czysto polityczny. Wprawdzie nagle zaroiło się od rozczarowanych, że nie jest to wielowątkowa lista konkretów, lecz zarys najważniejszych działań, ale liderom (jeszcze) opozycji chodziło przede wszystkim o to, by ponownie uświadomić przegranym oraz wyborcom, kto jest w stanie realnie stworzyć parlamentarną większość, a kto tylko blefuje. Spełnienie takich obietnic, jak związki partnerskie czy przywrócenie handlu w niedziele, jest wyczekiwane przez liberalnego suwerena, ale już w sprawie aborcji nikogo nie powinno dziwić, że konserwatyści, którzy niekoniecznie w elektoracie wielkomiejskim mają spore poparcie, zgodzą się na przywrócenie kompromisu, ale na pełną liberalizację już niekoniecznie. Od zawsze było jasne, że trzy różne listy nie będą bazować na programowej jedności, która byłaby w pewnym zakresie możliwa, gdyby opozycja zjednoczyła się przed wyborami. O ile przez pierwsze miesiące nowa władza będzie więc zajmować się tym, co łączy oraz rozliczeniami - choć i w tej sprawie nie brakuje pięknoduchów, którzy walczą o nową "grubą kreskę" - o tyle trudna współpraca będzie największym wyzwaniem i największym zagrożeniem dla nowej władzy w przyszłości. Na razie z kompromisem nie radzi sobie partia Razem, która nie pierwszy raz postanowiła iść osobno. O ile Czarzasty zrobił interes życia - przewodząc słabnącej Nowej Lewicy i mając mniej posłów niż w zeszłej kadencji oraz zbuntowanych kilku skrajnych harcowników, zdobył fotel marszałka Sejmu na dwa lata i tekę wicepremiera dla swojego człowieka - o tyle bunt Adriana Zandberga skończył się na haśle "popieramy Tuska, ale się nie cieszymy". CZYTAJ WIĘCEJ: Toporna gra pozorów PiS tymczasem ciężko znosi klęskę. Jeśli wierzyć partyjnej publicystyce i narracjom prezesa, Polskę czekają nowe rozbiory, Tusk będzie realizował wyłącznie interesy Niemiec, a naród będzie musiał walczyć o ojczyznę tak samo, jak w 1920 roku. Ten antyunijny i paranoiczny ton jest powtórzeniem starej śpiewki, która w ostatnich wyborach nie przyciągnęła do PiS nowych wyborców, a wielu zraziła. Stare śpiewki bywają jednak skuteczne, o czym w Stanach Zjednoczonych przekonuje się właśnie Donald Trump, który według sondaży może liczyć na powrót do władzy. Kaczyński też liczy, że uda mu się zjednoczyć wszystkie środowiska prawicowe, by znów przywrócić "normalność", o jakiej marzy. Zmarły przed trzema laty prof. Marcin Król pisał jednak na początku lat 90. XX w., że aby Polska mogła stać się normalnym krajem, przede wszystkim musiałaby zapomnieć sama o sobie. A na to polska prawica jeszcze długo nie będzie gotowa - ani pod wodzą Kaczyńskiego, ani pod ewentualnym patronatem Dudy. Przemysław Szubartowicz