Nowe zagrożenie u polskich granic. Może nadejść z terytorium Białorusi
Relokacja Grupy Wagnera na Białoruś i zlecenie jej szkolenia białoruskiej armii w jednostkach przy granicy z Polską wzbudziło wiele obaw zarówno w naszym kraju, jak i w NATO. Realnym zagrożeniem są wymierzone w Sojusz działania hybrydowe oraz różnego rodzaju prowokacje. Niezależnie od tego, czy zagrożenie się zmaterializuje, czy skończy się na strachu, Białoruś trafiła pod baczną obserwację natowskich dowódców.
- Nie wykluczam takiego scenariusza - mówi w rozmowie z Interią prof. Agnieszka Legucka, kiedy pytamy ją o to, czy Grupa Wagnera stanowi dzisiaj zagrożenie dla Polski.
- W mojej ocenie zarówno Łukaszenka, jak i Putin przesuwając taktyczną broń jądrową na Białoruś traktują to jako instrument szantażu psychologicznego wobec państw NATO. Relokacja Grupy Wagnera na Białoruś również stanowi element takiego szantażu - podkreśla analityczka ds. Rosji w Polskim Instytucie Spraw Międzynarodowych (PISM).
I dodaje: - Będzie to odgrywać rolę zarówno w działaniach hybrydowych wobec Polski i Litwy, ale może się również przekształcić w aktywniejsze działania na granicy litewskiej czy polskiej.
Grupa Wagnera u bram
Od kilku dni Polska ponownie żyje tematem Grupy Wagnera. Białoruskie Ministerstwo Obrony 14 lipca ogłosiło, że najemnicy z formacji założonej przez Jewgienija Prigożyna będą szkolić białoruskie siły zbrojne.
"Informujemy, że dział wojskowy wraz z kierownictwem firmy opracował plan działania na najbliższą przyszłość w zakresie szkolenia i transferu doświadczeń pomiędzy jednostkami różnych rodzajów wojska" - przekazał resort.
Bez broni ciężkiej - wiemy, że Putin ich jej pozbawił - wagnerowcy zostaliby zlikwidowani przez służby polskie czy litewskie w ciągu kilku godzin od ewentualnego wtargnięcia na terytorium któregoś z krajów. Można więc powiedzieć: niech tylko spróbują
~ płk. rezerwy dr Piotr Łukasiewicz, były ambasador RP w Afganistanie
Z wcześniejszych informacji płynących z białoruskich kręgów rządowych wynikało, że wagnerowcy zajmą się szkoleniem żołnierzy w trzech jednostkach: Homlu, Brześciu i Grodnie. Dwie ostatnie znajdują się tuż przy granicy z Polską, co wywołało wiele pytań o zagrożenie, które słynący z brutalności i braku zahamowani najemnicy mogą stanowić dla bezpieczeństwa Polski i wschodniej flanki NATO.
NATO ma oko na Białoruś
Te same pytania były zresztą podnoszone na niedawnym szczycie NATO w Wilnie. Zwłaszcza przez delegację polską oraz Litwę i Łotwę, a więc państwa, które są najmocniej narażone na wszelkie prowokacje czy działania hybrydowe ze strony wagnerowców i szkolonych przez nich białoruskich jednostek.
NATO bacznie obserwuje Białoruś co najmniej od końca maja, kiedy białoruski i rosyjski rząd podpisały porozumienie o rozmieszczeniu na terytorium Białorusi taktycznej broni jądrowej. Nad arsenałem atomowym pełną kontrolę zachował Kreml, co w zgodnej ocenie zachodnich analityków i przywódców zostało odebrane jako próba nuklearnego szantażu przed zbliżającym się szczytem Sojuszu w Wilnie.
Ze stolicy Litwy polska delegacja wróciła usatysfakcjonowana. - Uzyskaliśmy efekt, bo Białoruś nie tylko pojawiła się jako podmiot dyskusji, ale także została pięciokrotnie ujęta w konkluzjach dotyczących tzw. Bramy Brzeskiej, czyli obszaru strategicznego, który znajduje się obecnie w podwyższonym zagrożeniu - podsumował prezydent Andrzej Duda podczas zwołanej już po szczycie Radzie Bezpieczeństwa Narodowego.
Wagnerowcy? "Niech tylko spróbują"
W swojej najnowszej analizie poświęconej sytuacji i przyszłości Grupy Wagnera PISM pisze wprost: "Państwa NATO mogą skorzystać na osłabieniu Grupy Wagnera, ale Polska powinna się także przygotować na działania hybrydowe z jej strony z terytorium Białorusi".
Największy problem polega obecnie na tym, że nie do końca wiadomo, jak duża jest skala zagrożenia ze strony przebywających na Białorusi wagnerowców. Wszystko dlatego, że nie wiemy, ilu dokładnie stacjonuje ich na terytorium naszego wschodniego sąsiada. Zdjęcia satelitarne i raporty wywiadowcze NATO mówią o kilkuset najemnikach, jednak budowany w obwodzie mohylewskim obóz treningowy jest przeznaczony nawet dla 8 tys. ludzi.
- Jeśli mówimy o mniej niż tysiącu najemników, to taka liczba nie ma żadnego znaczenia dla bezpieczeństwa Polski - przekonuje w rozmowie z Interią płk. rezerwy dr Piotr Łukasiewicz. - Bez broni ciężkiej - wiemy, że Putin ich jej pozbawił - zostaliby zlikwidowani przez służby polskie czy litewskie w ciągu kilku godzin od ewentualnego wtargnięcia na terytorium któregoś z krajów. Można więc powiedzieć: niech tylko spróbują - dodaje były ambasador RP w Afganistanie.
Jego optymizm co do potencjalnej konfrontacji z wagnerowcami - niezależnie od tego, jaką formę miałaby ona mieć - potwierdzają dane. Te dotyczące obecności sił NATO w regionie. Na terytorium Polski, Litwy i Łotwy przebywa obecnie 19,3 tys. żołnierzy Sojuszu. Do tego należy doliczyć siły zbrojne każdego z trzech wspomnianych państw - 122,5 tys. w przypadku Polski, 17,2 tys. w przypadku Litwy i 7,5 tys. w przypadku Łotwy. Przewaga liczebna jest zatem wielokrotna. Przewaga w uzbrojeniu - również. W otwartej konfrontacji wagnerowcy nie mieliby więc szans.
W mojej ocenie zarówno Łukaszenka, jak i Putin przesuwając taktyczną broń jądrową na Białoruś traktują to jako instrument szantażu psychologicznego wobec państw NATO. Relokacja Grupy Wagnera na Białoruś również stanowi element takiego szantażu
~ prof. Agnieszka Legucka, analityczka ds. Rosji w Polskim Instytucie Spraw Międzynarodowych
- Śmiem twierdzić, że na próby dywersji czy oddziaływania hybrydowego jesteśmy w Polsce nieźle przygotowani - dodaje dr Łukasiewicz, wskazując na inne możliwe zagrożenia ze strony ludzi Prigożyna. - Wydaje mi się, że nasycenie służb, wojska, policji na granicy z Białorusią i Rosją jest na tyle duże, że takie próby byłyby skazane na porażkę - podkreśla rozmówca Interii.
Podobnego zdania jest prof. Legucka. - NATO już przygotowuje się do zagrożenia, jakie może stanowić Grupa Wagnera na wschodniej flance Sojuszu - uspokaja analityczka z PISM. I dodaje: - Przykładowo Litwa ściągnęła do siebie dodatkowe oddziały niemieckich żołnierzy i bardzo skrupulatnie monitoruje granicę z Białorusią. Są więc przygotowania, jest duża wrażliwość na ten element (wagnerowców - przyp. red.) i na razie NATO ma sprawy pod kontrolą.
Co dalej z imperium Prigożyna?
Po mającym miejsce 23 i 24 czerwca buncie Prigożyna Grupa Wagnera znalazła się na zakręcie. Władimir Putin dał najemnikom kilka opcji do wyboru: zasilenie szeregów rosyjskiej armii (zgodnie z obowiązującym od 1 lipca nowym prawem), demobilizację i powrót do domów, udanie się na banicję na Białoruś.
W rozmowie z Interią pod koniec czerwca Michał Kacewicz, dziennikarz Biełsatu i były wieloletni korespondent polskich mediów w krajach postsowieckich, przewidywał, że spora część wagnerowców trafi również do rosyjskich specsłużb oraz do nowych, tworzonych właśnie organizacji paramilitarnych (jedną z nich, wedle informacji Kacewicza, ma tworzyć... Gazprom).
Wagnerowcy zostali też wycofani z frontu w Ukrainie, co jest dotkliwą stratą dla rosyjskiej armii. Mimo krytyki za nieludzką wręcz brutalność i brak jakichkolwiek skrupułów, była to doświadczona i zaprawiona w bojach formacja. Jej mniej "elitarne" jednostki, rekrutowane pośród rozmaitej maści byłych skazańców, służyły natomiast jako typowe mięso armatnie na najtrudniejszych odcinkach frontu.
Najlepiej Grupa Wagnera radzi sobie tam, gdzie jej interesy szły i dalej idą najprężniej - w Afryce. "Ok. 5-6 tys. rosyjskich najemników działa w Republice Środkowoafrykańskiej (RŚA), Mali, Sudanie i Libii na rzecz rządów lub zaprzyjaźnionych grup zbrojnych. Obecnie państwa goszczące, choć deklarują wolę współpracy z Rosją, obawiają się przejęcia Grupy Wagnera w Afryce przez osoby nieznające miejscowych realiów" - czytamy w analizie PISM.