Pogoda
Warszawa

Zmień miejscowość

Zlokalizuj mnie

Popularne miejscowości

  • Białystok, Lubelskie
  • Bielsko-Biała, Śląskie
  • Bydgoszcz, Kujawsko-Pomorskie
  • Gdańsk, Pomorskie
  • Gorzów Wlk., Lubuskie
  • Katowice, Śląskie
  • Kielce, Świętokrzyskie
  • Kraków, Małopolskie
  • Lublin, Lubelskie
  • Łódź, Łódzkie
  • Olsztyn, Warmińsko-Mazurskie
  • Opole, Opolskie
  • Poznań, Wielkopolskie
  • Rzeszów, Podkarpackie
  • Szczecin, Zachodnio-Pomorskie
  • Toruń, Kujawsko-Pomorskie
  • Warszawa, Mazowieckie
  • Wrocław, Dolnośląskie
  • Zakopane, Małopolskie
  • Zielona Góra, Lubuskie

Skoczki polityczne, czyli jak polityk zmiennym jest

Polityka jako powołanie to piękna idea, tyle, że zły, cyniczny świat nie pozwala idealistom pozostawać idealistami zbyt długo. I w ten sposób w polityce pojawili się nieszczęśnicy, którym przyszło zmieniać barwy klubów, których wcześniej żarliwie bronili.

/Reporter

Rekordzistą w dziedzinie zmiany barw jest zapewne Ryszard Henry Czarnecki, aktualnie zawzięty żołnierz Jarosława Kaczyńskiego wysunięty na brukselski barbakan. Jego oddanie prezesowej sprawie jest ujmujące i budzi tym większy podziw, że wszystko się u pana Czarneckiego może zmienić, oprócz jednej podstawowej wartości: lojalności. Podobnie bowiem zawzięte oddanie wykazywał pan Czarnecki służąc innym suwerenom.

Zaczęło się od UPR, który współtworzył w 1987 roku razem z Januszem Korwinem Mikke i legendarnym Kisielem. Już dwa lata później Czarnecki współtworzył ZChN, a od 1994 do 1996 roku pełnił nawet rolę jego przewodniczącego. Razem z nim byli tam tacy panowie, jak Marek Jurek, zapomniany już nieco Jan Łopuszański i absolutnie niezapomniany Stefan Niesiołowski. Już wtedy, grubo ponad dekadę przed PiS-em, mówiło się w ZChN-ie o prawicy "konserwatywnej w treści, nowoczesnej w formie". Czyli mniej więcej to samo, co teraz mówi sam o sobie PiS.

W 1997 roku Czarnecki, pozostając w ZChN, zdobył mandat z list AWS-u, ale taka była uroda tamtego wielostronnitwcowego ugrupowania, które zrzeszało działaczy z każdej strony sceny politycznej, byle tylko była to strona mniej więcej prawa.

W roku 2004 Ryszard Czarnecki wskoczył do Samoobrony. I tak człowiek, który zaczynał u boku wyrafinowanego intelektualisty Kisielewskiego i zaperzonego antysocjała Korwina-Mikke, stanął u boku Andrzeja Leppera, bicza na komorników i zmory SLD, któremu odbierał zwolenników. I którego to Andrzeja Leppera przypisywanego do różnych obozów, ale do obozu inteligenckiego jednak najrzadziej.

Po koalicji partii Leppera z partią Kaczyńskiego Czarnecki szybko zorientował się, z której strony wieje wiatr. I gdy Samoobronie zaczęła się pod nogami palić ziemia, zrobił tak zwany "ruch przyszłego męczennika": skrytykował publicznie jeden z lepperowych pomysłów. A mianowicie ten o rozwiązaniu koalicji z PiS.

Udało się: z Samoobrony efektownie wyleciał w 2007 roku. Otrzepał się tylko, ogłosił, że oto Samoobrona niszczy w sobie intelektualne skrzydło, popsioczył na Leppera i w pozie wspomnianego męczennika odczekał rok poza jakąkolwiek partią. Strategię oparł na umizgach do Kaczyńskiego (za czasów Samoobrony zresztą nigdy go na wszelki wypadek specjalnie nie krytykował). O niedawnym pryncypale Lepperze, w wywiadzie dla INTERIA.PL, mówił jako o "tykającej bombie erotycznej".

Od 2008 roku Czarnecki jest wiernym samurajem Jarosława Kaczyńskiego. Wydaje się, że w końcu dobił do w miarę pewnych wód politycznej stabilizacji. Jeśli jednak PiS przegra kolejne wybory i zacznie się powoli kruszyć - nasz polityczny nomada westchnie zapewne, zarzuci na plecy swój podróżny worek i ruszy w dalszą tułaczkę. Szukać swego Pacanowa, by zacytować klasyka.

Stefan Niesiołowski

Stefan Niesiołowski znany jest z zamiłowania do przymiotników, szczególnie tych nacechowanych negatywnie, jak "ohydny" czy "obrzydliwy". Najlepsze w tym wszystkim jest jednak to, że Niesiołowski zdążył obdzielić swoimi negatywnymi przymiotnikami całą praktycznie scenę polityczną. Co świadczyć może o jego absolutnej bezinteresowności w rzeczonym obdzielaniu. Może.

Niesiołowski zaczynał od ZChN-u. Teoretycznie mógłby znaleźć się w PiS-ie, bo działał przecież we wchłoniętym przez tę partię Przymierzu Prawicy (był tam m. in. Mariusz Kamiński). Obserwatorzy sceny politycznej zdziwili się nieco, gdy w 2005 roku zobaczyli Niesiołowskiego na senackich listach Platformy Obywatelskiej. Trudno się dziwić, że się dziwili, bo jeszcze w 2001 roku mówił o PO, że jest to ugrupowanie "dające popisy hipokryzji i cynizmu".

/Fotonova

Ale w 2005 roku sprawa nie była jeszcze aż tak dziwna. Wtedy PO uznawana była na scenie politycznej za partię prawicową, a więc - tradycjonalistyczną, antykomunistyczną i przyjazną Kościołowi. Planowano POPiS.

Obecnie, gdy scena polityczna zawłaszczona jest przez dwie prawicowe partie i śmiertelnych wrogów trzeba szukać między niedawnymi swemi, PO zaczęło pełnić tę samą funkcję, którą dawniej pełniło SLD: sprzedawczyków polskiej sprawy, zdrajców, forpoczty ateistycznego zepsucia, pachołków Rosji, wrogów polskiego katolicyzmu, popleczników gejowskiej plagi itd.

Najbardziej chyba zaskoczony takim obrotem sprawy był sam Stefan Niesiołowski. Sam bowiem przez długi czas był postrzegany jako "boży szaleniec", zacietrzewiony obrońca krzyża, katolickich i narodowych wartości. Język Niesiołowskiego zresztą wszedł do popkultury. Bogusław Polch zaopatrzył w jego rysy nieprzyjemnego, plującego jadem i nienawiścią czarodzieja Stregobora w komiksie opartym na opowiadaniu Andrzeja Sapkowskiego "Mniejsze Zło". Chyba, że to uderzające podobieństwo jest przypadkowe.

Wybrany w 1993 roku rząd SLD porównywał do nazistów. Liberałami brzydził się ostentacyjnie przez całe lata 90-te i początek dwutysięcznych. Michnika nazywał fanatykiem. Głośno protestował przeciwko "spychaniu Kościoła do getta". Kiedyś to on wyzywał od "antypolaków", a teraz... ech.

Ale cóż począć: trzeba było się przystosować do nowych warunków. Zacisnąć zęby i stać się otwartym Europejczykiem. Cudownie patrzyło się na Stefana Niesiołowskiego, gdy - ledwie mogąc przełknąć własne słowa - opowiadał o swojej tolerancji wobec gejów.

Niesiołowski został jastrzębiem PO raczej nie ze względu na przekonania - bo te ma nadal konserwatywne i narodowokatolickie - tylko ze względu na niewyparzony język. I właściwie piękny w swoim tragizmie był moment, gdy "obrońców krzyża" wysyłał do kliniki psychiatrycznej. Bo kto wie, czy w innym rozdaniu sam by tam nie stał, nie śpiewał piosenek a nabijających się z nich warszawiaków nie nazywał "ohydnymi" i "obrzydliwymi".

Historia Joanny Kluzik-Rostkowskiej to właściwie historia tragiczna i dość przykra.

Ze zgrabnej kariery dziennikarskiej zrezygnowała dla polityki, i kto wie, czy do tej pory nie przeklina tego dnia i tej godziny, w której się na to zdecydowała.

A był to rok 2004. Prawica zaczynała już dzielić skórę na dogorywającym trupie SLD i - niedawno jeszcze skłócona - jadła sobie wzajemnie z dzióbków. Kto wtedy pamięta braci Kaczyńskich i Tuska, jaką pałali do siebie sympatią! Złote czasy, radość brała patrzeć, a POPiS, którego jeszcze nie było, rósł w politycznych marzeniach jak na drożdżach.

W tej pięknej atmosferze JK-R zaciągnęła się do PiS-u. Do Sejmu się nie dostała, ale szybko została podsekretarzem stanu w Ministestwie Pracy. I w tych kręgach już została, robiąc się specjalistką od spraw społecznych. Dochrapała się ministerialnego stołka i statusu "aniołka prezesa". Wizerunek miała spokojny i wyważony, szczególnie na tle wielu innych ówczesnych polityków PiS. Publicznie sprzeciwiała się czasem linii partii. Dlatego gdy "aniołek" został szefową sztabu Jarosława Kaczyńskiego, nikt się nie dziwił, że robi z niego gołąbka. I ów gołąbek mało nie wygrał wyborów. Po porażce jednak szybko na nowo zamienił się w jastrzębia i pani Joanna z hukiem wyleciała z PiS-u. A za nią koleżanka Elżbieta Jakubiak.

Panie zaczęły montować nową partię, która na sztandary wzięła sobie hasło pod którym o mało nie zainstalowały niedawnego szefa na fotelu prezydenta. Do PJN-u zaczęli przechodzić co bardziej umiarkowani politycy PiS. I właściwie do tej pory wszystko w porządku: żadnych barw pani Kluzik nie zmieniała z własnej woli, po prostu życie jest ciężkie a humory prezesa zmienne.

Gdy jednak PJN zaczął dołować w sondażach, Kluzik-Rostkowska zniknęła. By niedługo później pojawić się na kongresie Platformy, niedawnego arcywroga, gdzie - z miną zbitego psa - mówiła o tym, że "cieszy się z nowego towarzystwa".

Ostatni raz głośno o niej było, gdy dostała jedynkę z okręgu 30-go na Śląsku. A później słuch o niej jakoś zaginął.

Niedawni koledzy z PJN-u wzięli kredyty i z ciężkim sercem zabrali się do budowania nowej partii od zera.

/East News

Szczeciński lekarz pediatra i telewizyjny gwiazdoid Bartosz Arłukowicz marsz w politykę rozpoczął skromnie: od stanowiska radnego Szczecina - bezpartyjnego, lecz z poparciem SLD. Później generalnie (i bez większych sukcesów ogólnopolskich) kręcił się wokół szczecińskiej lewicy jako takiej.

Szefował między innymi SDPL na Pomorzu Zachodnim. Z tej pozycji udało mu się wskoczyć do Sejmu, gdzie szybko opuścił partię-żywicielkę na rzecz organizacji o wiele bardziej prężnej - SLD. Sposobem Jana Marii Rokity podbił sobie popularność występami w komisji śledczej zajmującej się ówcześnie największym hitem medialnym - aferą hazardową. Gdzie przesłuchał między innymi Zbigniewa Derdziuka na okoliczność derdziukowej obecności w tekście piosenki Kazimierza Staszewskiego, syna Stanisława, który brzmi jak następuje: "No daj mi Derdziuk wódki, no co ci to stanowi? Nie mogę, muszę zawieźć tatowi". Derdziuk potwierdził, że w ten oto sposób wszedł do klasyki polskiej rozrywki, wszyscy się ucieszyli, a Arłukowicz stał się jeszcze bardziej medialny, niż był. A był.

Dlatego mało kto się zdziwił, gdy w ramach wzmacniania lewej nogi powołał go do drużyny Donald Tusk. Szef partii - przynajmniej w teorii - liberalnej gospodarczo i jednak cokolwiek konserwatywnej obyczajowo. A więc - również teoretycznie - zupełnie przeciwnej SLD, który, jeśli poważnie potraktować jego lewicowość, powinien być nieliberalny gospodarczo i liberalny obyczajowo.

Na polskiej scenie politycznej jednak nie takie rzeczy widziano. Arłukowicz stwierdził, że "społeczna twarz" PO pojawiła się z chwilą jego do niej wejścia i wszystko jest już w porządku.

/Reporter

Losy Jana Marii, a od pewnego czasu Jana Władysława Rokity to zakończona melancholijnym odosobnieniem polityczna wędrówka krętymi ścieżkami. NSZ, Wolność i Pokój, Solidarność za PRL-u, a w wolnej już Polsce - Ruch Obywatelski Akcji Demokratycznej i Unia Demokratyczna, z ramienia której wchodzi po raz pierwszy do rządu. Premierem jest Hanna Suchocka. Kiedy UD zamienia się w UW, Rokita nadal w niej jest, choć serce rwie mu się bardziej na prawo. Nie popiera wystawionego przez UW Jacka Kuronia w wyborach prezydenckich, aż w końcu rzuca wszystko, odsysa z UW nieco członków, i wraz z nimi 1997 roku bierze udział w powstaniu SKL (Stronnictwo Konserwatywno-Ludowe). SKL wszedł w skład AWS-u i razem z AWS-em do rządu. Niektórzy SKL-owcy zaczęli przechodzić do powstającego właśnie PO. Początkowo Rokita kręcił na to przechodzenie nosem, narzekał, sarkał, po czym sam przeszedł do PO. Gdzie został niedoszłym "premierem z Krakowa".

Dalsza historia "premiera" to już historia najnowsza. Seria katastrof (żona w PiS-ie opowiada o "wilczych oczach", Niemcy biją itd.), wycofanie z życia politycznego i melancholijny koniec.

Ale czy aby na pewno koniec? Na początku 2011 roku pojawiły się informacje, jakoby Rokitę zaczęło kusić PiS...

To mężczyzna z ciekawą przeszłością. Polityczne azylant, freelancer dla brytyjskich tytułów i laureat World Press Photo z Afganistanu, gdzie zresztą przeżył hemingwayowską męską przygodę.

W wolnej Polsce karierę polityczną mieszał z karierą dziennikarską. Stał zawsze po prawej stronie, a jego posesję zdobił napis "strefa zdekomunizowana".

Najpierw związał się z Janem Olszewskim. Wiceministrował w MON w jego rządzie, a następnie, w 1997 roku, z list stworzonego przez Olszewskiego ROP-u startował do Sejmu.

Rok później wiceministrował już u Buzka, w AWS. W PiS dochrapał się ministra. I wtedy wszystko zaczęło się sypać.

Po dość tajemniczym konflikcie z Macierewiczem i Kaczyńskimi przeszedł do obozu arcywroga, gdzie objął urząd szefa MSZ. Już w PO chciał "dorzynać PiS-owskie watahy", a Kaczyńscy jeden przez drugiego opowiadali o jego "rozdętym ego" i straszyli, że coś o nim wiedzą, ale nie powiedzą.

INTERIA.PL

Zobacz także