Myślę, że zdajemy sobie sprawę, a większość amatorskich i zawodowych obserwatorów polityki nawet wie, że byłoby lepiej, by Republikanie i Demokraci, liberałowie i konserwatyści, u nas PiS-owcy i PO-wcy, czy szerzej mówiąc "totalni", wzajemnie się przekonywali, wymieniali argumenty, spotykali czasem w pół drogi, albo wręcz zapuszczali się na przeszpiegi na drugą stronę barykady. Niestety, nic nie wskazuje na to, by portale społecznościowe miały w tym pomóc. Naukowcy z Duke University, New York University i Princeton University zaprosili do udziału w eksperymencie ponad tysiąc Twitterowiczów o czytelnie republikańskich lub demokratycznych poglądach. Na początku wszyscy wypełniali krótką ankietę, która miała wykazać ich polityczne poglądy, ocenić ogólny poziom zainteresowania polityką, przedstawić sposób w jaki korzystają z portali społecznościowych i ujawnić inne źródła, z których czerpią informacje. Obie opcje, zarówno Republikanów, jaki i Demokratów podzielono potem na dwie grupy, z których jedna miała znaczenie kontrolne, a druga podlegała twitterowej "indoktrynacji" przez przeciwną stronę politycznego sporu. W ramach tego eksperymentu Republikanie przez miesiąc obserwowali potem na Twitterze bota, który rozsyłał im opinie liberalnych polityków, komentatorów, czy dziennikarzy. Demokratów na tej samej zasadzie poddawano wpływom bota rozsyłającego konserwatywne treści. Po każdym tygodniu, uczestników procesu "reedukacji" testowano pod katem znajomości treści podawanych im z przeciwnej strony politycznej barykady. Na koniec wszystkich poproszono o ponowne wypełnienie ankiety, identycznej z tą sprzed eksperymentu. Okazało się, że ich stanowiska nie tylko się nie zbliżyły, ale stały się jeszcze bardziej skrajne. Efekt był przy tym silniejszy u konserwatystów. Wystawienie ich na liberalny punkt widzenia sprawiało, że... uciekali od niego jeszcze bardziej. W przypadku Demokratów ich wcześniejsze przekonania również się utrwalały, ale efekt był mniej wyraźny. Tu pozwolę sobie zresztą na bardziej osobistą uwagę, bo mnie ta różnica akurat nie dziwi. Konserwatyści mówią do znudzenia to samo, można im owszem zarzucić, że często robią co innego, niż mówią, a to co mówią nie jest przesadnie oryginalne, ale przekaz jest raczej ustabilizowany, wiadomo z grubsza, czego można się spodziewać. Tymczasem rewolucyjne myślenie liberałów zawiera w sobie tyle logicznych sprzeczności, rozwija się w myśl tak osobliwej dialektyki, że przeciętny konserwatysta nie jest w stanie na dłuższą metę nawet udawać, że bierze je na serio. Ucieka z krzykiem nie dlatego, że liberałowie mają przekonujące argumenty, z którymi nie potrafi się zmierzyć, ale dlatego, że odbiera ich argumentację jako gwałt na umyśle, któremu nie zamierza się poddać. Z takim nastawieniem trudno dać się przekonać do czegokolwiek. Efekt tego eksperymentu był zapewne nieco przesadzony. Rozpatrywano przypadki ludzi o zdeklarowanych poglądach, zainteresowanych polityką i zaangażowanych na Twitterze. To nie jest z pewnością w pełni przeciętna, żeby nie powiedzieć złośliwie i samokrytycznie, w pełni normalna grupa społeczna. Obserwacja tego efektu sugeruje jednak, że jeśli nawet wśród osób z większym dystansem odnoszących się do politycznej rzeczywistości jest on słabszy, nie oznacza, że nie istnieje. I na dłuższą metę może mieć i ma silnie polaryzujące działanie. Era tożsamościowych mediów i krótkich, zwykle przerysowanych, przekazów twitterowych nie sprzyja godzeniu się, pomaga raczej się kłócić. Wychodzenie z baniek informacyjnych nie jest i w najbliższej przyszłości nie będzie łatwe. Grunt to zapewnić sobie w swojej bańce informacyjnej dobre towarzystwo. Nikt za nas tego nie zrobi...