29 maja prezydent Andrzej Duda podpisał projekt ustawy o komisji ds. rosyjskich wpływów. W efekcie i na niego, i na Polskę spadła gigantyczna fala krytyki ze strony organizacji międzynarodowych i naszych zagranicznych partnerów. Lista obaw i obiekcji wobec przegłosowanego w Sejmie dokumentu jest bardzo długa. Czołowe miejsca zajmują na niej bezkarność członków komisji, kompetencje równe z sądami, bardzo płynna i szeroka definicja "wpływów rosyjskich", wybór składu komisji przez Sejm, dostęp do najwrażliwszych informacji specsłużb czy możliwość wyłączania jawności posiedzeń. Cios z Brukseli, cios z Waszyngtonu Najważniejsi partnerzy Polski - UE oraz Stany Zjednoczone - zareagowali na wspomniany projekt błyskawicznie. Już 30 maja wiceszef Komisji Europejskiej Didier Reynders, wypowiadając się o stanie praworządności w naszym kraju, ocenił, że "w Polsce nie mamy specjalnie światełka w tunelu w zakresie niezależności wymiaru sprawiedliwości". Jak dodał, "szczególne wątpliwości budzi wprowadzenie nowej komisji, która jest w stanie pozbawić poszczególnych osób prawa wyborczego, będzie mogła zakazać im pełnienia funkcji publicznych". Sama KE wydała zresztą w sprawie "lex Tusk" oświadczenie, w którym dosadnie dokument skrytykowała: "Nowa ustawa budzi obawy, że może zostać wykorzystana do wpływania, bez sprawiedliwego procesu, na możliwość ubiegania się o urząd publiczny. Komisarz ds. sprawiedliwości Didier Reynders poruszył dziś tę kwestię z ministrami podczas Rady do Spraw Ogólnych. Komisja Europejska analizuje obecnie to nowe prawo i w razie potrzeby nie zawaha się podjąć natychmiastowych działań". Krytyka ze strony Brukseli była jednak wkalkulowana i polski rząd specjalnie się nią nie przejął, jako że w relacjach z KE od dłuższego czasu wieje chłodem. Co innego Stany Zjednoczone. Ostra i błyskawiczna krytyka ze strony naszego strategicznego i najbliższego sojusznika dotknęła Zjednoczoną Prawicę. - Jesteśmy doskonale świadomi tego, co niepokoi wiele osób odnośnie tej ustawy i w pełni podzielamy to, dlaczego prezydent Andrzej Duda przekierował ustawę do Trybunału Konstytucyjnego, aby ten ocenił, czy te obawy sprawiają, że ta ustawa jest niekonstytucyjna - skomentował na antenie TVN24 ambasador Stanów Zjednoczonych w Polsce. - Stany Zjednoczone i rząd amerykański podzielają obawy związane z ustawami, które mogą pozornie pozwalać na zmniejszanie zdolności osób głosujących, poza jasno określonym procesem w niezawisłym sądzie - dodał Mark Brzeziński. Jego słowa zostały jeszcze wzmocnione przez oświadczenie Departamentu Stanu dot. komisji ds. rosyjskich wpływów w Polsce. "Rząd USA jest zaniepokojony przyjęciem przez polski rząd nowej legislacji, która może zostać nadużyta do ingerencji w wolne i uczciwe wybory w Polsce. Podzielamy obawy wyrażane przez wielu obserwatorów, że to prawo tworzące komisję badającą rosyjskie wpływy, może być wykorzystane do blokowania kandydatur polityków opozycji bez należytego procesu prawnego" - napisał rzecznik resortu dyplomacji. Reakcje obozu władzy? W przypadku KE - rytualne oskarżenia o przekraczanie kompetencji, ingerencję w wewnętrzne sprawy Polski, naruszanie unijnych traktatów. Dużo ciekawsza była jednak odpowiedź na zaniepokojenie Stanów Zjednoczonych. Z jednej strony bowiem ambasador Brzeziński został ostro skrytykowany za mieszanie się w polskie sprawy i to jeszcze za pośrednictwem znienawidzonej przez Zjednoczoną Prawicę telewizji TVN. Z drugiej, rządowi oficjele starali się przedstawić narrację, jakoby nasi sojusznicy zza oceanu... nie zrozumieli "lex Tusk" i postulowanych w ustawie rozwiązań. - Widać po tych reakcjach, że one niestety są na bazie informacji, które nie mają pokrycia w rzeczywistości legislacyjnej - mówił na antenie Polsat News rzecznik rządu Piotr Müller. - Druga rzecz, co też widać po niepełnym materiale, który mają pewnie niektóre instytucje, w tym międzynarodowe, ta ustawa w żaden sposób nie ogranicza startowania do Sejmu, nawet gdyby jakiekolwiek kroki ta komisja podejmowała - zapewnił polityk. Jak za czasów transformacji Dr Marcin Fatalski, amerykanista z Uniwersytetu Jagiellońskiego, zwraca jednak w rozmowie z Interią uwagę na fakt, że Waszyngton doskonale orientuje się w tym, co dzieje się w polityce wewnętrznej w Polsce, bo ma na nasz kraj oko, jako że jesteśmy kluczowym partnerem Ameryki w Europie. - Jedna kwestia to przywiązanie obecnej administracji do standardów demokratycznych, druga - Amerykanom zależy na stabilizacji wewnętrznej w Polsce, żeby Polska była przewidywalna, godna zaufania i nie sprawiała Waszyngtonowi niemiłych niespodzianek - tłumaczy nasz rozmówca. Dr Fatalski podkreśla, że "priorytetem Amerykanów jest utrzymanie stabilizacji wewnętrznej w państwie, które z różnych powodów jest dla nich ważne". Snuje przy tej okazji analogię do czasów transformacji ustrojowej. Wówczas administracja George'a Busha seniora mocno zainwestowała politycznie i ekonomicznie w powodzenie demokratycznych zmian w Polsce. - Tak samo jest dzisiaj - zapewnia amerykanista z UJ. I dodaje: - Mamy trudne okoliczności geopolityczne i Amerykanie nie mogą sobie pozwolić, żeby Polska wymknęła się spod kontroli. Narzędzi do tego, żeby Polska "nie wymknęła się spod kontroli" Amerykanie mają mnóstwo. Od zwykłego dyplomatycznego dialogu, poprzez kwestie gospodarcze, na polityce bezpieczeństwa (kontrakty na uzbrojenie i obecność wojsk amerykańskich w Polsce) skończywszy. Z kolei polski rząd sam pozbawił się mocnej pozycji negocjacyjnej w rozmowach z Amerykanami, niszcząc swoje relacje z Unią Europejską i stawiając w polityce zagranicznej absolutnie wszystko właśnie na Waszyngton. - Ameryka to nasz najpoważniejszy i strategiczny sojusznik, dlatego polski rząd bardzo poważnie bierze pod uwagę wszelkie reakcje Waszyngtonu. Nawet jeśli w sferze retorycznej odgraża się i je krytykuje - nie ma wątpliwości dr Fatalski. KE nie chce grać w grę PiS-u Zupełnie inaczej sytuacja wygląda na odcinku unijnym. Polski rząd pogodził się już z bolesnym faktem, że środków z Krajowego Planu Odbudowy oraz unijnej polityki spójności do czasu jesiennych wyborów nie odzyska. Łącznie chodzi nawet o pół biliona złotych, o czym swego czasu obszernie pisaliśmy na łamach Interii. Obóz władzy liczy, że jeśli wygra wybory, Komisja Europejska nie będzie mieć politycznych motywów do dalszego wstrzymywania wypłat i negocjacje z Brukselą ruszą z miejsca. Prof. Renata Mieńkowska-Norkiene z Uniwersytetu Warszawskiego podziela opinię, że "lex Tusk" nie pogorszy sytuacji Polski w oczach Brukseli. - Nie ma takich kar finansowych, które dramatycznie zmieniłyby naszą sytuację. Ona i tak jest już beznadziejna - mówi w rozmowie z Interią - "Lex Tusk" utwierdza KE, że nie można żadnych środków Polsce odblokować. Na każdy argument strony polskiej o konieczności odblokowania polskich środków, KE może teraz wyciągnąć "lex Tusk" i dodać do już wcześniej przedstawianych argumentów - ocenia politolożka i ekspertka od Unii Europejskiej. Nie oznacza to, że do czasu wyborów parlamentarnych KE w sprawie Polski nie zrobi zupełnie nic. "Lex Tusk" oraz nowelizacja tej ustawy zaproponowana przez prezydenta będą bacznie obserwowane przez Brukselę. Jeszcze w czerwcu sprawę omówić mają na swoim cyklicznym zebraniu unijni komisarze. Następnie trafi ona do służb prawnych KE, które przygotują zalecenia dla strony polskiej ws. problematycznej ustawy. Polski rząd będzie musiał się do nich odnieść i zastosować. Jeśli tego nie zrobi, Komisja najprawdopodobniej zaskarży ustawę do Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej (TSUE). A ten, o czym polski rząd przekonał się już nieraz, może nałożyć na nasz kraj środki tymczasowe, a po wyroku także dotkliwą karę finansową. Rzecz w tym, że cała ta procedura obliczona jest na miesiące do przodu, a komisja ds. rosyjskich wpływów ma dać obozowi władzy zyski tu i teraz, jeszcze w czasie kampanii wyborczej. Nie bez powodu chociaż sama komisja jeszcze się nie ukonstytuowała, wiemy, że raport z jej prac ma zostać opublikowany 17 września. Dlaczego mimo tej wiedzy KE nie planuje podjęcia żadnych szczególnych działań? - Marsz 4 czerwca wysłał sygnał Brukseli, że Polska jeszcze nie jest stracona, że nie musi podzielić losu Węgier. Dlatego UE nie podejmie żadnych dramatycznych kroków, bo wie, że to mogłoby negatywnie wpłynąć na postrzeganie UE przez Polaków, ale też mobilizować antyunijny elektorat PiS-u - analizuje w rozmowie z Interią prof. Mieńkowska-Norkiene.