Piątkowy wieczór, baza wojskowa w Dubiczach. Stąd do granicy z Białorusią jest 10 kilometrów w linii prostej. W biurowym kontenerze grupa dziennikarzy odpoczywa po dniu spędzonym z żołnierzami na tzw. "pasku" granicznym. - Chcieliśmy wam pokazać jak jest naprawdę. Do niczego nie namawiamy. Wyciągniecie własne wnioski - mówi nam generał dywizji Arkadiusz Szkutnik, dowódca 18 Dywizji Zmechanizowanej. Na jego zaproszenie media zostały wpuszczone do zamkniętej strefy buforowej. Wojsko bezwzględnie utrzymuje procedury bezpieczeństwa. Dziennikarze przez cały dzień noszą kamizelki kuloodporne. Dane wszystkich obecnych przedstawicieli mediów zostały sprawdzone przez służby kontrwywiadowcze. Generał Szkutnik kieruje operacją "Bezpieczne Podlasie", za którą od trzech miesięcy odpowiada jego "Żelazna Dywizja". W tym czasie liczba prób nielegalnego przekroczenia granicy spadła o 64 proc. Paradoksalnie, można to odczytywać również jako pewien sukces przeciwników Polski. Ale zacznijmy od początku. Granica polsko-białoruska. Oczy misji "Bezpieczne Podlasie" Mniej więcej 10 godzin wcześniej spotykamy się z generałem po raz pierwszy, w Ośrodku Ćwiczeń Zielona. Baza położona tuż za Białymstokiem jest centrum całej operacji ochrony granicy. Wygląda nieco zaskakująco, bo piasek, betonowe płyty i wojskowe kontenery są otoczone przez wykończone i niewykończone nowe domy. Wojsko odkupiło i częściowo zaadoptowało teren nieudanej inwestycji dewelopera, który budował tu osiedle. W Zielonej znajduje się przede wszystkim mózg całej operacji - centrum dowodzenia. Stąd generał decyduje o realizacji zadań, ocenia, gdzie może dojść do próby przekroczenia granicy. Wiem o tym między innymi dzięki powszechnemu wykorzystaniu dronów. 18 Dywizja Zmechanizowana korzysta z mniejszych bezzałogowców zwiadowczych, które latając przy granicy, wyszukują grup migrantów kilkaset metrów w głąb terytorium Białorusi. Dalej, bo na trzy kilometry, "widzą" należące do Sił Powietrznych Bayraktary. Mają jednak wadę. W złą, zimną pogodę latać nie mogą - nie posiadają systemu przeciwoblodzeniowego. Generał korzysta również z - jak sam mówi - "dużego ptaka". Dowództwo Operacyjne użycza informacji z wykorzystywanych w Polsce "Żniwiarzy", czyli większych dronów MQ-9. Wkrótce "Żelazna Dywizja" otrzyma też 40 małych quadrocopterów, które mają przeszukiwać przygraniczne, trudno dostępne lasy zamiast żołnierzy. Cała ta wiedza pozwala koordynować działania pięciu tysięcy żołnierzy w Zgrupowaniu Zadaniowym Podlasie. Jest podzielone na trzy obszary: północ, centrum i południe, rozłożone wzdłuż Przesmyka Suwalskiego i ponad 400 kilometrów granicy z Białorusią. By usprawnić ochronę granicy, żołnierze są rozlokowani nie tylko w Zielonej, ale też kilku wysuniętych bazach operacyjnych, nazywanych z języka angielskiego FOB-ami. Tam rozmawiamy z żołnierzami o wyzwaniach i problemach, z którymi się zmagają. "Witamy w Camp Jaryłówka". Tona indyka w jeden dzień Żołnierze pakują nas do terenowych fordów. Długą kolumnę pojazdów ubezpieczają Żmije - nowe dziecko Wojska Polskiego. Lekki, terenowy samochód stał się jednym z podstawowych pojazdów do patrolowania granicy. Tak docieramy do FOB Jaryłówka, gdzie wita nas dowódca zgrupowania północ - pułkownik Sebastian Grell. Jednostka przypomina nieco obrazki z filmów o misjach zagranicznych kontyngentów. Namioty, kontenery, infrastruktura łączności, rogatki z uzbrojonymi wartownikami i drogowskaz z odległościami do rodzinnych miejscowości żołnierzy. Pułkownik salutuje, uśmiecha się i oprowadza nas po bazie. Pokazuje gdzie wojsko śpi, jak odpoczywa w obozowej siłowni. Żołnierze mówią na nią żartobliwie "czytelnia". W bazach żołnierze docelowo mają zmieniać się co miesiąc lub dwa, z możliwością wcześniej rotacji, jeśli w indywidualnych przypadkach zachodzi taka potrzeba. Grell opowiada, co doskwiera żołnierzom. Zresztą oddajmy głos pułkownikowi: Pewnie zwiedzalibyśmy dłużej, ale pułkownik zaprosił nas na obiad. Obozowa stołówka jest przykładem unifikacji i ma wyglądać podobnie jak w innych FOB-ach. To też przykład w zmianie podejścia do zarządzania ZZ Podlasie. Zgrupowaniem zarządza jeden związek taktyczny - 18 Dywizja Zmechanizowana, co ułatwia dowodzenie, bo nie wymaga łączenia planów kilku dowódców. Decyzje podejmuje generał Szkutnik. Jak wielka jest skala operacji na Podlasiu, niech świadczy ilość jedzenia. Za logistykę całego zgrupowania odpowiada pułkownik Jakub Tokarz. - Jeśli na obiad jest indyk, to żeby tylko jednego dnia każdy żołnierz dostał porcję 200 gram, musimy zamówić tonę mięsa z indyka - wyjaśnia oficer. Tak się akurat złożyło, że miałem ten zaszczyt zjeść obiad przy jednym stoliku z generałem. Kiedy mówię, że Jaryłówka przypomina zagraniczny kontyngent wojskowy, Szkutnik odpowiada krótko: to daje energię, coś się dzieje. Generał przyznaje, że na granicę trafiło wielu chłopaków, którym po misjach zagranicznych brakuje adrenaliny. Szkutnik sam również spędza sporo czasu na granicy, sam objeżdża FOB-y i posterunki na "pasku". - Żona nie narzeka, że nie ma pana tyle w domu? - pytam. - Jest zrozumienie. Poza tym wiedziała, na co się pisze - odpowiada generał. Na święta planuje zabrać żonę na granicę, tak by mógł spędzić wigilię i z małżonką, i ze swoimi żołnierzami. Skoro o granicy mowa, krótko po obiedzie nasz prasowy konwój rusza na "pasek". Migranci i nowa pułapka. Smarowali płot olejem Po nierównej drodze terenówki dowożą nas pod osławioną, metalową zaporę. Kiedy wysiadamy z samochodów, jeden z oficerów rzuca, że Białorusini obserwują nas tak samo, jak my ich. - Teraz kombinują i próbują ustalić co się dzieje, że tyle pojazdów jest na "pasku" - śmieje się. Tutaj naszym przewodnikiem jest dowódca generał brygady Tadeusz Nastarowicz. Pokazuje modernizację zapory. Metalowy płot trzeba było zmienić, bo migranci nauczyli się przez niego przechodzić. Mieli dwa sposoby. Rozginali pręty lewarkami i przechodzili przez powstałą w ten sposób wyrwę. W drugiej opcji wspinali się na górę, smarowali pręty olejem i zjeżdżali na ziemię. Po co olej? Przy przejściu na granicę liczy się każda sekunda, tak by przeskoczyć przez płot i jak najszybciej dostać się do lasu po polskiej stronie. Dlatego teraz na zaporze montowana jest dodatkowa, stalowa belka poprzeczna. Jest na takiej wysokości, by uniemożliwić rozwarcie pionowych prętów. Szkutnik wyjaśnia, że by rozszerzyć przęsła po zamontowaniu belki, byłby potrzebny lewarek z siłą nacisku 700 ton. A taki lewarek nie istnieje. To nie wszystko, bo na belce od polskiej strony zamontowane są uchwyty na drut kolczasty. Kiedy migrant będzie próbował zjechać z góry po zaporze, wpadnie w pułapkę, ale nie zawiśnie. Pręty mają się łamać przy naporze 40 kilogramów, więc nielegalne przekroczenie granicy zakończy się uwięzieniem w drucie już na ziemi. Zanim migrant się z niego uwolni, o ile w ogóle to zrobi, próba przekroczenia granicy zostanie wykryta przez drony lub perymetrię i nowe kamery na zaporze, więc żołnierze powinni mieć czas dotrzeć na miejsce. Nowych zmian jest więcej. Żołnierze raz na tydzień mają niezapowiedziane ćwiczenia. Służby działające się na granicy mają też lepiej współpracować, więc żołnierze realizują wspólne patrole z policjantami i żandarmerią. Problemem było również poruszanie się po miejscach bagnistych, gdzie nie ma zapory. Nie ma sensu jej tam budować, bo przejście przez podmokłe torfowiska zajmuje migrantom czas, w którym zostaną wykryci. Ale czasu potrzebują też żołnierze, którzy chcą dotrzeć na miejsce. Dlatego po polskiej stronie budowane są drewniane kładki, umożliwiające szybsze poruszanie po bagnach. 18 Dywizja Zmechanizowana zbudowała też system ewakuacji medycznej. Wzdłuż granicy powstało 57 lądowisk dla śmigłowców. Funkcjonuje również procedura bezpiecznej ewakuacji pojazdami. W sytuacji zagrożenia ranny jest zabierany z "paska" opancerzonym Rosomakiem, który poradzi sobie w terenie. Wóz odwozi poszkodowanego do pierwszej drogi asfaltowej i stamtąd do placówki medycznej rannego zabiera sanitarka. System działa tak, by operacja zamknęła się w tzw. "złotej godzinie". W takim czasie ranny ma trafić do szpitala. Ataki na żołnierzy. Procarze w akcji Mimo zmian, wyzwań cały czas nie brakuje. Dotyczą chociażby ataków na polskie służby. Generał Szkutnik wskazuje przypadki, w których wobec agresywnych osób 10 razy użyto broni gładkolufowej bez pocisków penetrujących. To sytuacje starć z tzw. procarzami. - Ich nie nazywam migrantami, to są po prostu bandyci - zaznacza generał. - Strzelali z proc do naszych żołnierzy stalowymi kulkami albo amunicją wygrzebywaną gdzieś ze strzelnic białoruskich. Mierzona prędkość takiej kulki to ok. 178 km/h, czyli to mniej więcej prędkość pocisku wystrzelonego z pistoletu. To zabójstwo dla żołnierza. Stąd decyzja o użyciu broni gładkolufowej. Od tego momentu straciliśmy z oczu procarzy - podkreśla oficer. Generał mówi też o poprawie dyscypliny. Przyznał, że sam obchodząc "pasek" znalazł wojskowego, który zasnął na służbie. Żołnierz został natychmiast zrotowany. Wciąż potrzebne jest też większe wykorzystanie lunet termowizyjnych i montaż kamer tego typu na zaporze. Generał wskazuje sytuację, gdy migranci czołgając się przez bagna tak schłodzili ciało, że kamery nie mogły ich dostrzec. Ale termowizja wykryła powerbanki w ich plecakach. Szkutnik mówi też o walce z białoruską propagandą. Wskazuje przykład kobiety, która miała nieprzytomna leżeć przy tuż zaporze. Straż graniczna kwalifikuje próby przekroczenia granicy w momencie gdy ktoś podejdzie do zapory, bo fizycznie płot jest cofnięty półtora metra od linii granicznej. Jeśli ktoś jest przy samej zaporze, jest na polskim terytorium. Wspomniana kobieta miała być martwa albo w ciężkim stanie. Uruchomiono procedury, w gotowości był śmigłowiec medyczny. Jednak kiedy na miejsce dotarł patrol i podszedł do niej żołnierz, kobieta ożyła, poderwała się i odbiegła w stronę Białorusi. Ale propaganda dostała zdjęcie ciała przy zaporze. Wojna hybrydowa. Kto kogo ogrywa? By lepiej chronić granicę, wojsko chce rozszerzenia zamkniętej strefy buforowej w odcinkach północnej części strefy odpowiedzialności zgrupowania "Podlasie". Żołnierze pokazują dane. Trzy miesiące przed wprowadzeniem strefy buforowej to 17 tys. prób przekroczenia granicy. Trzy miesiące po zmianach - 6,2 tys. prób. Na koniec dnia odwiedzamy FOB Dubicze. Generał Nastarowicz z dumą pokazuje rozbudowującą się bazę. W końcu wchodzimy do pomieszczenia, gdzie znajduje się centrum dowodzenia. Nie możemy robić zdjęć. Żołnierze pokazują nam mapę taktyczną, która w czasie rzeczywistym obrazuje sytuację na granicy. Widać na niej rozmieszczenie baz, jednostek, posterunków, konkretnych oddziałów, oznaczonych kolorowymi symbolami. Pytamy o różowe punkty. To incydenty na "pasku". Tylko tego wieczora było ich kilka. Granica wciąż wymaga ogromnego zaangażowania. Kiedy wychodzimy, na mapie w stronę z punktów szybko przesuwa się kropka oznaczająca oddział szybkiego reagowania. Nie zabrakło też humoru. Oficer prezentujący nam mapę opowiada, że dzięki niej można śledzić każdy oddział. - Nawet dowódcę - mówi. - O nie, dziękuję. To już żona próbowała - żartuje generał Nastarowicz. Nastrój zmienia się w kolejnym pomieszczeniu. Generał Szkutnik przynosi zarekwirowany lewarek, którym migranci rozszerzali przęsła zapory. W Polsce coś takiego kosztuje około 70 złotych. Przemytnicy biorą od migrantów za lewarki po 200 dolarów. Generał opowiada jak początkowo funkcjonowało zarządzenie, by przede wszystkim zabierać migrantom lewarki, bo bez nich nie będą niszczyć zapory. Ale to się zmieniło. - Przemyślałem to. Żaden z moich żołnierzy nie będzie ginąć za 200 dolarów - podkreśla Szkutnik. Kiedy rozmawiamy dłuższą chwilę, generał przyznaje, że część zmian na granicy wprowadzono po śmierci Mateusza Sitka. - To był zimny prysznic - mówi w końcu. Na początku wspomniałem, że Białoruś jest do pewnego stopnia skuteczna w działaniach przeciwko Polsce. Owszem, dane pokazują, że ochrona granicy jest coraz skuteczniejsza. Ale po pierwsze, prawdopodobnie zagrożenie nie minie nawet jeśli nie będzie prowokowane przez białoruskie służby. Przemyt migrantów stał się zbyt intratnym interesem dla przemytników. Mimo poprawy zapory, przestępcy będą wymyślać nowe sposoby na pokonywanie granicy. Trzeba będzie na to reagować, bo jak mówi generał Szkutnik, "nawet mur chiński nie był doskonały". Po drugie, ochrona granicy kosztuje kolosalne pieniądze. Sprzęt, bazy, wyposażenie, logistyka. To też jest cel Mińska - stwarzać zagrożenie, zmuszać Polskę do reakcji i ochrony. Zmuszać do wydawania ogromnych środków i w ten sposób maksymalnie obciążać finanse państwa polskiego. Ale czy mamy wybór? Jakub Krzywiecki Chcesz porozmawiać z autorem? Napisz na jakub.krzywiecki@firma.interia.pl ----- Bądź na bieżąco i zostań jednym z ponad 200 tys. obserwujących nasz fanpage - polub Interia Wydarzenia na Facebooku i komentuj tam nasze artykuły!