11 listopada nie było świętem zakorzenionym głęboko w polskiej świadomości, nie stała za nim szczególnie długa tradycja. W II RP przez lata całe nie był to dzień wolny od pracy, owszem, uznawano go za rocznicę rozbrajania Niemców, czy przyjazdu Józefa Piłsudskiego do Warszawy, ale traktowano ten dzień mniej więcej tak, jak dzisiaj traktujemy 4 czerwca... O tym, że ma być świętem państwowym, odzyskania niepodległości, zdecydowano dopiero po śmierci Marszałka. Więc przed wojną obchodzono je tylko dwa razy, w roku 1937 i 1938. Wielka tradycja to nie była. W Polsce Ludowej to miało prawo uschnąć, tak jak uschło wiele innych obchodów z czasów II RP, zwłaszcza tych związanych z sanacją. Ale tak się nie stało, 11 listopada stał się symbolem niepodległej Polski. A dlaczego nie uschło? Po pierwsze, wielką rolę odegrał w tym dziele kardynał Wyszyński. Msza za ojczyznę, która od połowy lat 60. odprawiana była 11 listopada, która gromadziła środowiska kombatantów, powstańców warszawskich, była płomykiem podtrzymującym pamięć. W Polsce Ludowej, państwie niedemokratycznym, polityka wyglądała zupełnie inaczej niż dziś. Środowiska, które zostały z niej wypchnięte, szukały możliwości choćby pokazania, że istnieją. Rocznice wielkich wydarzeń nadawały się do tego znakomicie. Wtedy można było zamówić okolicznościową mszę, wmurować tablicę, spotkać się, wysłuchać przemówień. Ta praktyka stworzyła mistrzów. W gronie kombatantów, czy też sympatyków Piłsudskiego, takim był Wojciech Ziembiński. Specjalizował się, jeśli można to tak nazwać, w uroczystościach typu wmurowanie w kościelnej nawie pamiątkowej tablicy. Był bardzo aktywny, jednoznaczny w swym uwielbieniu dla Marszałka, cieszył się więc zasłużonym pseudonimem "Kasztanka". Ziembiński był jednym z członków-założycieli KOR, a potem jednym z inicjatorów Ruchu Obrony Praw Człowieka i Obywatela (ROPCiO). Ruch tworzyło kilka środowisk, bardziej na prawo niż KOR, czyli bliższych Kościołowi i wspominkom o czasach II RP. Jego liderami byli Leszek Moczulski i Andrzej Czuma, jako rzecznicy. Liczebność tego środowiska szacowano na 80-100 osób, w skali kraju. Nie była to więc liczba oszałamiająca, choć, dodajmy, ciekawą grupę stanowiła związana z ROPCiO młodzież - Aleksander Hall, Jan Dworak, Maciej Grzywaczewski, Bronisław Komorowski, Marian Piłka.... Znajdziemy ich w ważnych miejscach w III RP. Konflikt między Moczulskim a Czumą Jeżeli KOR budował się na akcji pomocy robotnikom Radomia, a potem na kolportażu niezależnych wydawnictw, to ROPCiO, organizacyjnie słabszy, skupiał się bardziej na organizowaniu imprez typu rocznicowa msza, oraz działań wśród młodzieży. A w międzyczasie zdążył się podzielić, nastąpił konflikt między Moczulskim a Czumą, i nie dało się go zażegnać. Latem 1978 mieliśmy de facto dwie organizacje występujące pod tym samym szyldem. Ale 11 listopada 1978 roku, w 60. rocznicę odzyskania niepodległości oba odłamy wspólnie zorganizowały obchody - msze w Warszawie, Gdańsku i Krakowie. Ta warszawska miała być wielkim krokiem naprzód, jeśli chodzi o opozycję - bo ustalono, że po mszy odbędzie się przemarsz Krakowskim Przedmieściem przed Grób Nieznanego Żołnierza, pod którym złożone zostaną kwiaty. To była decyzja wyznaczająca nowy etap w działaniach opozycji demokratycznej. Pierwszym krokiem było, że opozycja działa jawnie, jej członkowie podają adresy i numery telefonów. Teraz był krok drugi - opozycja wyprowadzała ludzi na ulice, organizowała publiczne wiece. Prof. Andrzej Friszke podkreśla, że ta decyzja nie przyszła łatwo. I że na przykład w KOR bardzo się wyprowadzenia ludzi na ulice obawiano. Bo jest ciemno, trudno nad ludźmi zapanować, łatwo o prowokacje, o różne działania milicji i SB. Takie argumenty, bardzo przekonywujące, przedstawiano. Ale działacze ROPCiO zdecydowali o przemarszu. Czyli - kto zadecydował? Andrzej Czuma, gdy o to go pytałem, przypomniał, że wcześniej też ROPCiO organizował uroczystości, podczas których opozycja pokazywała się w miejscach publicznych. Więc decyzja o 11 listopada była czymś naturalnym. Ale kto był ty pierwszym, który powiedział "idziemy przez Krakowskie!", czy on? "To nigdy nie jest tak, że jest jeden wódz, który zawoła - robimy tak i tak - tłumaczył mi. - Bardzo zresztą na to zważaliśmy. Decyzja była wspólna". Co ciekawe, do pomysłu wyprowadzenia ludzi na ulicę nie przyznaje się też Leszek Moczulski, choć chętnie mówi, jak jego grupa brała w tym wydarzeniu udział. Z kolei Jan Dworak, gdy o to go zapytałem, najpierw mówił, że takie decyzje zapadają kolegialnie, choć nie wykluczył, że pomysłodawcą mógł być wspomniany wcześniej Wojciech Ziembiński. Cieszył się on sporym autorytetem, zwłaszcza wśród młodzieży, imponował zapałem, gorącą głową, i kolejnymi inicjatywami. "Rocznica wybuchu Powstania Styczniowego - tablica, rocznica Grudnia 1970 - tablica, pomnik AK-Gloria Victis, Krzyż Katyński... Dzisiaj upamiętnianie jest tanie. Wówczas trzeba było zebrać pieniądze, przekonać proboszcza, no i liczyć się z tym, że włączy się SB i cała praca pójdzie na marne"- mówił. Rewizje, zatrzymania, zwolnienia z pracy Obawy przed milicją były jak najbardziej uzasadnione. Na porządku dziennym były rewizje, zatrzymania, konfiskata wydawnictw, zwolnienia z pracy... Polska Ludowa, mimo że najłagodniejsza w obozie, potrafiła boleśnie gryźć. Przyjmijmy więc, że decyzja o wyjściu w roku 1978 przed Grób Nieznanego Żołnierza była dziełem grupy. A co dalej? Czuma przypomina, że przed mszą 11 listopada był zatrzymany, więc w uroczystościach nie brał udziału. Z kolei Leszek Moczulski mówi, że jego grupa miała na ten dzień plan. Zakładał on przemarsz z katedry przed Grób Nieznanego Żołnierza, kolportaż okolicznościowego plakatu, wystąpienie przed złożeniem wieńców. "Baliśmy się, że SB zatrzyma naszych głównych ludzi, więc potrzebny był ktoś z dalszego szeregu - wspomina. - dlatego wyznaczyliśmy do przemówienia przed Grobem Jurka Grena (Henryka Ziółkowskiego, dziennikarza "Stolicy", uczestnika Powstania Warszawskiego - przyp. RW). Do pochodu też wyznaczeni byli ludzie spoza Warszawy, bo bezpieka ich nie znała. Te środki bezpieczeństwa były konieczne. Druga część ROPCiO przygotowała na 11 listopada swoją deklarację, podpisaną przez Andrzeja Czumę. Mieli ją kolportować po mszy, ale bezpieka im wszystko zabrała. Praktycznie to co przygotowali - stracili". Przed katedrą kolportowany był więc plakat przedstawiający Polskę w kajdanach, deklaracja grupy Czumy, oraz oświadczenie KOR w rocznicę niepodległości. Rozdawali je "starsi państwo", czyli grupa KOR-oskich seniorów, z Anielą Steinsbergową na czele. Oświadczenie KOR, jak podkreśla prof. Friszke, powstawało w gorących okolicznościach sporu, między starszyzną a młodymi. I to ci starsi bronili II RP, mimo że w czasach sanacji byli w mocnej opozycji. "Komplikacja nastąpiła w momencie, kiedy nabożeństwo zbliżało się do końca - mówi Moczulski. - Wcześniej zdecydowaliśmy, że pochód ma prowadzić Nina Milewska, bo bezpieka jej nie znała. Tylko, że oni, przed katedrą, zaczęli za wcześniej się ustawiać. Ziembiński dowiedział się, że jest organizowany pochód. Więc jak msza się skończyła, ludzie zaczęli kierować się do wyjścia, Ziembiński podbiegł do Władysława Siły-Nowickiego, który miał mikrofon. Zabrał mu go, i zawołał, że jest szykowana prowokacja pochodu do Grobu Nieznanego Żołnierza, więc ludzie żeby tam poszli, ale indywidualnie. Był tłum, więc zanim wydostałem się z katedry, i dotarłem przed Grób Nieznanego Żołnierza, Jurek Gren już przemawiał. Stałem obok Jacka Kuronia. Zapytałem go: - Kto przemawia? Co mówi? A on na to: - Co ty opowiadasz! To przecież twój człowiek!" Obaj mogli sobie gratulować - przejście z katedry Krakowskim Przedmieściem przed Grób Nieznanego Żołnierza, to był sukces. Opozycja pokazała, że jest. W mszy uczestniczyło parę tysięcy osób, przed Grobem zgromadziło się kilkaset. Około 30 osób nie dotarło, zostali oni w okolicach placu Zamkowego zgarnięci przez SB. Uczestnicy tamtej uroczystości wspominają jedno - pogasły światła. I nie wiadomo było, co może się stać. "Były takie wielkie latarnie, które oświetlały Plac Zwycięstwa - mówi Jan Dworak. - Nagle je wyłączono, i na placu zrobiło się ciemno. Rok później, w 1979, byliśmy już na to przygotowani. Po pierwsze, było dużo więcej ludzi. A po drugie, gdy znów wyłączono latarnie, zapaliliśmy pochodnie, bo z nimi przyszliśmy. Wtedy przemawiał Andrzej Czuma, Wojciech Ziembiński, Bronek Komorowski i Józef Janowski. Czuma i Ziembiński dostali za to trzy miesiące aresztu, Komorowski - miesiąc." Na różnicę między rokiem 1978 a 1979 wskazuje też Andrzej Czuma. "W roku 1978 na 150 osób, które były przed Grobem Nieznanego Żołnierza, SB zatrzymała - 30. W roku 1979 na placu Zwycięstwa było 5 tys. ludzi, a zatrzymano tylko jedną osobę. Mnie". Na jego stronie internetowej możemy przeczytać: "Pierwsza próba obchodów Święta Niepodległości skończyła się chwilę po rozpoczęciu. Dzięki informacjom donosicieli (...) kilkudziesięciu działaczy ROPCiO zostało zatrzymanych na Placu Zwycięstwa i przewiezionych do aresztu nim zdołali złożyć kwiaty i wieńce przed Grobem Nieznanego Żołnierza. Rok później agentura komunistycznych służb specjalnych była już w znacznej części zdekonspirowana i spalona w trakcie nieudanej próby przejęcia ROPCiO przez grupę szpiclów na czele z TW "Lechem". Bezpieka znała więc tylko ujawnioną publicznie część planu obchodów". Z rokiem 1979 łączy się też smaczna anegdota. Jedną z uczestniczek tamtej manifestacji była Nina Milewska, która przyjechała z banerem "Konfederacja Polski Niepodległej". Ale że była sama, więc poprosiła stojącego obok Adama Michnika, by jej pomógł go rozwinąć. A on pomógł. I stał trzymając transparent. Opozycja dostała wiatru w żagle Mimo, że od tamtego wydarzenia minęło ponad 40 lat, Andrzej Czuma wspominając jest pełen emocji. "Na cztery doby przed 11 listopada wyprowadziłem się z domu, zniknąłem - mówi. - SB mnie szukała, ale nie znalazła. Dotarłem do katedry, mieliśmy wszystko przygotowane, przyniesione megafony. Po mszy, gdy wyszliśmy na Świętojańską, przez megafon wezwałem do udziału w uroczystości przed Grobem Nieznanego Żołnierza. Ruszyliśmy. Marsz próbowała zatrzymać bezpieka. Pierwszy raz zaatakowano nas przy wyjściu Świętojańskiej na Plac Zamkowy. Obroniliśmy się, odpychaliśmy ich. Cały czas chroniło mnie dwóch braci Szaszkiewiczów. Drugi raz próbowali mnie wyrwać w okolicach kościoła św. Anny. Zabrać megafon. Też się nie udało. Na Placu Zwycięstwa, w świetle pochodni wygłosiliśmy przemówienia, śpiewaliśmy "Boże, coś Polskę". 20 minut po tym jak ogłosiłem rozwiązanie uroczystości zatrzymała mnie SB. Przewieziono mnie do Mostowskich. Pamiętam, prowadzono mnie takim długim korytarzem, a on był cały siwy od dymu, chyba wszyscy SB-ecy wyszli z pokojów, palili papierosy, i patrzyli na mnie. W milczeniu. Potem, w pokoju przesłuchań zaczęli mnie bić. Ale mi śpiewały skowronki, bo wiedziałem, że manifestacja się udała, a oni są wściekli". Zwróćmy uwagę - po sukcesie roku 1978 opozycja dostała wiatru w żagle. Bo pojawiały się kolejne rocznice, których obchody można było prowadzić według wcześniejszego scenariusza: msza, pochód, złożenie wieńców, patriotyczne pieśni, przemówienia. Rok później, w 1980, na uroczystościach były gęste tłumy, nie mówiąc o roku 1981. Z kolei w roku 1982 po mszy wybuchła bitwa z ZOMO. W ten sposób, krok po kroku, 11 listopada stał się jednym z dni-symboli anty-PRL-owskiej opozycji. Świętowano dzień "niepodległej Polski" w kontrze do 22 lipca. Można rzec - święto narodziło się na nowo. Robert Walenciak