Jak by nie patrzeć na przedwyborcze sondaże - z góry, z boku czy z ukosa - jedna rzecz wychodzi z nich niezmiennie. A właściwie dwie rzeczy. Pierwsza z nich jest taka, że polscy wyborcy nie mają większej ochoty na restaurację liberalnego ancien regime’u sprzed roku 2015. Stara gwardia polityków symbolizujących tamte czasy i układy (od aktywnych Donalda Tuska czy Radka Sikorskiego po robiących za autorytety moralne Aleksandra Kwaśniewskiego albo Leszka Millera) może nie wychodzić z TVN-u i stale zapełniać szpalty Gazety Wyborczej, powtarzając, jak to PiS "niszczy polską demokrację". I że konieczna jest naprawa tego, co kaczyści "napsuli". Ale prawda jest taka, że tego typu narracja nie cieszy się obecnie poparciem większości Polek i Polaków. Czego wymiernym dowodem są właśnie wspomniane sondaże wyborcze, które pokazują, że większość mają dwa ugrupowania stojące na stanowisku, że III RP tusko-kwaśniewska sprzed roku 2015 to nie była kraina mlekiem i miodem płynąca. Ta większość nie ma większej ochoty tam wracać. Śmieszą ich i irytują narracje i zaklęcia o potrzebie "ocalenia demokracji" albo o "powrocie do serca Europy". Tymi dwoma ugrupowaniami są oczywiście PiS i Konfederacja. Czy będzie (po obu stronach) wola i ochota, by rządziły razem po jesiennych wyborach, to oczywiście zupełnie inna sprawa. Podobnie jak to, czy oba te środowiska będą w stanie (z różnych przyczyn) stworzyć stabilny rząd. Nie ulega jednak większej wątpliwości, że zarówno pisowcy jak i Konfa to siły polityczne, które w szeroko rozumianym liberalnym mainstreamie budzą przerażenie oraz obrzydzenie. A jednak to właśnie im zdaje się dziś bardziej ufać polski wyborca. I to na te "antyliberalne", "populistyczne" i "eurosceptyczne" siły padnie - najpewniej - demokratyczny wybór suwerena w jesiennych wyborach. Europejskie instytucje nie ustają w podstawianiu pisowskiej Polsce nogi I tak dochodzimy do punktu drugiego. Chodzi o miejsce Polski w Europie. Bo fakty są takie, że polska polityka jest od lat trudną do przyswojenia lekcją dla liberalnego europejskiego establishmentu. Na rządzonych przez wielką antypopulistyczną koalicję liberalnych chadeków i socjaldemokratów europejskich korytarzach przewidywano po roku 2015, że pisowska rewolucja długo nie potrwa. I że Polska - wcześniej tak chętnie stawiana za wzór najgrzeczniejszego prymusa nowej Europy - rychło wróci na tory umiarkowanej europoprawności, którymi poruszała się w czasach rządów Platformy Obywatelskiej. Tymczasem stało się zupełnie inaczej. Pisowcy wygrali dziesięć kolejnych demokratycznych wyborów z rzędu (na różnych poziomach). A jesienią wygrają zapewne jedenaste. Więcej nawet. Dzieje się tak pomimo faktu, że najważniejsze europejskie instytucje kontrolowane przez euromainstream nie ustają w podstawianiu pisowskiej Polsce nogi i robienia wokół niej czarnej legendy. Ale znowu. Działa to wprawdzie na część polskich wyborców, którzy czują się "izolowani w Europie". A niektórzy - jak pewien aktor mający obecnie pewne problemy z prawem - wstydzą się "mówić po polsku, gdy jadą za granicę". Jest to jednak postawa wśród polskich wyborców mniejszościowa. Jakkolwiek brutalnie to brzmi dla nawykłych do narzucania reszcie swej woli polskich elit liberalnych. Bo dziś dominuje u nas coraz bardziej przeświadczenie, że z wobec agresywnego i wiecznie pouczającego Polskę unijnego establishmentu należy przybrać pozycję - nazwijmy to - asertywną. I tu znowu mamy - niewypowiedzianą i niezawartą - koalicję tych samych dwóch ugrupowań. PiS-u i Konfederacji. Które różnią się na tym polu jedynie tym, że PiS jest wobec Unii trochę bardziej ugodowy a Konfa bardziej narwana i ostrzejsza w sądach. Ta "euroasertywność" jest jednak postawą w polskim społeczeństwie większościową. Innymi słowy: wygląda dziś na to, że Polki i Polacy życzą sobie, by w polityce wobec unijnych partnerów iść dalej drogą obraną po roku 2015. Rafał Woś