Z niepokojem widzę, że nawet rozsądni skądinąd publicyści - jak choćby Michał Szułdrzyński z "Rzeczpospolitej" - piszą o inflacji rzeczy (jak to ładnie ująć?) nieprzemyślane, niepogłębione i pospieszne. "W rok wartość waszych pieniędzy zmalała o 13 proc. Jest sukces!" - napisał wicenaczelny "Rz", odpowiadając (ironicznie) na doniesienia o kolejnym spadku inflacji w ujęciu rocznym. Tym razem z 14,7 w kwietniu do 13 w maju.Czytam to jako - dające się często usłyszeć tu i ówdzie - narzekanie, że spadek inflacji to nie jest żaden powód do radości. Bo pieniądze Polek i Polaków nadal "topnieją w oczach". I że jest pod tym względem fatalnie. Zarówno porównując z tym, co było kiedyś w Polsce. Jak i z tym co jest dziś w innych krajach rozwiniętych. Tylko, że takie rozumowanie jest wadliwe. Opiera się na nieprawdziwych założeniach, ignoruje otaczającą rzeczywistość więc nie może - żadną miarą - prowadzić do rozsądnych wniosków. Po pierwsze, jest to nieprawda, że siła nabywcza Polek i Polaków spadła w ciągu roku o 13 proc. Jeżeli już chcemy to mierzyć, to musimy uwzględnić drugi kluczowy element takiego równania. Czyli dynamikę płac w Polsce w tym samym okresie. GUS niestety podaje te dane w dwutygodniowych odstępach. To oznacza, że najpierw (zwykle ostatniego dnia miesiąca) dowiadujemy się ile wyniosła inflacja rok do roku. A dopiero dwa tygodnie później mamy informację, o ile urosły płace. W tym momencie wiemy już, że inflacja w maju to wspomniane 13 proc. Zaś najnowsze - kwietniowe - dane mówią o wzroście płac na poziomie 12,1 proc. I dopiero po zestawieniu jednego z drugim zobaczymy, o ile faktycznie zmalała siła nabywcza Polki i Polaka. Wyjdzie nam wtedy, że niestety spadła (spada od lata). Ale nie o kilkanaście procent (jakby wskazywała goła inflacja), ale raczej o kilka procent. Jeśli tego nie uwzględnimy to wyjdą nam przeróżne kwiatki. Widać je dobrze zwłaszcza w ujęciu bardziej długofalowym. I tak na przykład zobaczymy, że w latach 2016-2022 w Polsce płace realne (czyli po odjęciu inflacji) urosły o jakieś 25 proc. Podczas gdy w krajach takich jak Włochy, Belgia albo nawet Niemcy spadły o 15-20 proc. Widać na tym przykładzie, że można mieć w kraju niską inflację i jeszcze niższy wzrost płac. A jednocześnie siła nabywcza obywateli może się poprawiać nawet przy wyższej inflacji. Po drugie, ktoś powie, że wzrost płac podawany przez GUS jest uśrednianiem danych. Ale przecież tym samym jest miara zwana inflacją. Ona także uśrednia. Mówiąc o gospodarce musimy uśredniać. Bo nie da się omówić każdego przypadku osobno. Ktoś inny powie, że powyższe rozumowanie dotyczy nie tylko pracujących. Oczywiście. Ale jednocześnie trudno zignorować, że istnieją w obecnej Polsce świadczenia typu 13 i 14 emerytura. Rozwijane własne po to, żeby osłonić wzrost cen tym, którzy nie mogą poprawić swoich zarobków. A co z oszczędnościami? Nawet w przypadku najbardziej konserwatywnie myślącego ciułacza też nieuczciwe jest mówienie o 13 proc. spadku wartości. Przecież większość banków komercyjnych od dłuższego czasu proponuje lokaty krótkoterminowe oprocentowane na przynajmniej 6-7 proc. Nie pokryją one strat związanych z wysoką inflacją w całości. Ale to nie jest tak, że Polka i Polak muszą siedzieć i patrzeć bezradnie jak im inflacja pożera "dorobek całego życia". Bądźmy poważni i uczciwi. I wreszcie po trzecie, chyba najważniejsze. Czego właściwie chcą antyinflacyjni puryści? Rozumiem, że zadowoli ich dopiero sytuacja, w której ceny zaczną spadać. I to nie tylko ceny poszczególnych towarów (tak jak teraz np. paliw), ale ceny w ogóle. Ich celem jest - jak rozumiem - to, by jogurty, elektronika, samochody, doby hotelowe i mieszkania stale taniały. Z miesiąca na miesiąc. I rok do roku. Tak, by odbić konsumentom "straty" z lat 2021-2023. Czy tak? O to wam chodzi? Jeśli tak, to mam złą wiadomość. Chociaż tak naprawdę jest to wiadomość dobra. To się nie wydarzy. Ceny nie wrócą do poziomów z roku 2015 czy 2010. Bo gdyby wróciły, to by oznaczało wielką i totalną recesję gospodarczą. Bo zastanówcie się przez chwile drodzy "antyinflacyjni". Tak na spokojnie. Zadajcie sobie pytanie jakim cudem gospodarka w której stale spadają wszystkie ceny ma się rozwijać? Przecież te ceny to nic innego jak zyski przedsiębiorców. A zyski przedsiębiorców przekładają się na poziom zatrudnienia. I na płace. A płace to siła nabywcza konsumentów. I na koniec - niezłośliwe i zadawane z sympatią - pytanie do Michała Szułdrzyńskiego. Czy chciałby, żeby dziennik "Rzeczpospolita" (który kosztuje dziś 8 zł 30 groszy) zaczął nagle tanieć? Czy powinien znów kosztować 2,50 albo 4,30? I jakby przy takiej cenie wyglądała redakcja "Rzepy". Oraz wypłaty i wierszówki pracujących tam znakomitych kolegów i koleżanek?