Po spokojnych świętach dotarły do nas kolejne smutne wiadomości z Ukrainy. Rosjanie nie odpuszczają. Napór na froncie trwa. Ataki rakiet i dronów zabijają także cywilów. Ciągnie się punktowe niszczenie całej infrastruktury energetycznej. Brakuje amunicji. Brakuje prądu. Podejmowane działania Moskwy mają podłamać morale. Coraz częściej padają pytania, czy to nie jest przypadkiem przygotowanie do kolejnej ofensywy? Czy za moment nie zostanie zaatakowany Charków lub inne duże miasto? Przyglądamy się temu z niepokojem, jednocześnie na tle historii mając świadomość nieprzyzwoitego komfortu, z którego korzystamy - żyjąc w pokoju. Jednak mądrość starożytnych: "chcesz pokoju szykuj się na wojnę", zdecydowanie zbyt powoli do nas dociera. Zachowujemy się tak, jak gdyby nasze spokojne życie obok wojny, po prostu mogło trwać. To jest złudzenie. Wystarczy, że Rosjanie rozpoczną kolejną ofensywę lądową, a jej skutki odczujemy natychmiast. W pierwszej kolejności będzie to fala emigrantów, szukających bezpieczeństwa. Samorządy czasów pokoju Tym ważniejsze powinno być zadawanie pytań o sprawy bezpieczeństwa. Dość zaskakujące jest to, że np. budowanie stosownej infrastruktury, w tym schronów, nie stało się wiodącym tematem obecnej kampanii przed wyborami samorządowymi. Można odnieść wrażenie, że wojna w Ukrainie ciągnąca się przecież od 2014 roku w ogóle nie schodzi pod strzechy. Oglądamy ofertę wyborczą dla nas - politycy generalnie mówią o podnoszeniu naszego komfortu życia. Remonty ulic, szkół, szpitali - wszystko teoretycznie słusznie - tyle że to elementy oprogramowania na czas pokoju. Czy słusznie nasi politycy stwierdzają, że niczego innego od nich nie oczekujemy? No, poza jeszcze jednym: polaryzacją. Nieustająco wygląda zza oferty wyborczej widmo skrajnie konfrontacyjnej interpretacji polskiej polityki. Dziel i rządź - wszystko jedno, czy obok nas jest wojna, czy nie ma. Rozumiejąc, że takie są polityczne realia, trudno nie kręcić głową. Czy nie są to owe samobójcze tendencje narodu polskiego, o których tyle pisano? Na co liczą politycy, którzy z powodu różnic politycznych wściekle rzucają się na innych rodaków? Choroba pseudo-patriotyzmu Czas sobie przypomnieć, że czas wojny to czas, który domaga się solidarności ponad różnicami światopoglądowymi. Z historii Polski wiemy, że dopiero na polu walki dopiero okazuje się, kto, ile jest wart. Marszałek Rydz-Śmigły i jego otoczenie miało pełno frazesów pod ręką. Następnie owi "patrioci słowa" zwiewali przez rumuńską granicę jako pierwsi. Agenda polityczna niczego nam nie mówi ani o odwadze, ani o przydatności do nowoczesnej wojny. Żadne środowisko samo z siebie nie jest bardziej patriotyczne od innego. W chwili wybuchu wojny wchodzą inne kryteria oceny przydatności jednostki. W czas próby prawdopodobnie dzisiejsze namiętności polityczne wzbudziłyby w nas pusty śmiech. Trzeba o takich sprawach mówić właśnie teraz - przed wyborami. Nie po to, aby niepotrzebnie straszyć, ale po to, aby teraz domagać się innych kryteriów dla oceny polskiej polityki: kryteriów prawdziwej solidarności między Polakami i prawdziwej skuteczności w praktycznym działaniu na rzecz bezpieczeństwa. Ostatnie lata były gorzką lekcją. Już po wybuchu pełnoskalowej wojny w Ukrainie widzieliśmy werbalnych obrońców polskich granic, którzy w MSZ sprzedawali wizy na lewo. To pseudo-patriotyzm, nic więcej. W latach 30. mieliśmy tego pod dostatkiem. Słowa okazały się tak wzniosłe, że aż puste. Propaganda nie obroniła państwa. Właśnie dlatego czas wyborów samorządowych, to dobry moment na domaganie się od polityków konkretów w sprawach bezpieczeństwa i polityki solidarności na miarę niepodległego kraju w XXI wieku. To czas rewizji idei polaryzacji narzucanej przez polityków o mentalności ukształtowanej w czasach towarzysza Gomułki. Niech nas piękna pogoda i spokój nie łudzą. Obok nas toczy się krwawa wojna, w której, chcąc nie chcąc, już od dawna bierzemy udział. Jarosław Kuisz