Do tej pory wielu mogło sprawę traktować - wybaczcie porównanie futbolowemu abnegatowi - jak bycie fanem piłki nożnej. Kibicują swojej drużynie. Nienawidzą tamtych, podczas każdego meczu kierują pod ich adresem solidną porcję bluzgu. Dostają palpitacji serca podczas rozmaitych akcji i nie mają wątpliwości co do tego, że sędzia znowu sprzedał. Ale na ich realne życie wyniki tych starć mają nieunikniony wpływ tylko wtedy, gdy wezmą udział w ustawce albo wysoko obstawią u bukmachera. Polityka i jej odbiór też takie bywały. Zresztą już lata temu publicysta Igor Zalewski postawił tezę, że poziom gry naszej reprezentacji sprawił, iż ludzie przenieśli emocje w świat polityki. Teraz jest jednak inaczej, a ci, którzy sądzą, że to tylko awantura w telewizji i sieci, mogą się mocno zdziwić, gdy zapuka ona do ich drzwi. Licencja na prawo Od kilku dni prawnicy, którzy są kolejnych środowiskiem zawodowym zamienionym w dwa wrogie plemiona, wygrażają, że w sprawach sądowych, w których w jakiś sposób bierze udział prokuratura, mogą negować legalność jej udziału czy dostarczanego przez nią materiału. Jeśli więc zostaniecie okradnięci albo oszukani, sprytny mecenas oskarżonego zawsze może próbować podważyć akt oskarżenia jednemu prokuratorowi, zarzucając, że jest nielegalny, bo od Zbigniewa Ziobry, innemu, że uzurpator, bo od Adama Bodnara. Wystarczy, że ten argument wstrzeli się w poglądy wysokiego sądu i jest szansa na sukces. A przecież sprawy mogą iść dużo dalej. Powyższa sytuacja jest przerysowana? Jest logiczną konsekwencją pogróżek adwokackich pojawiających się na forach. A przecież sprawy mogą iść tak naprawdę dużo dalej. Nikt dziś nie powiedział, kiedy "przywracanie demokracji" przy pomocy specjalnych metod ma się skończyć i jak szerokie środowiska może objąć. Należy rozumieć, że uznaniowym decyzjom, będącym pochodną ducha praw niesionego przez ekipę Donalda Tuska, mają podlegać bezpośredni przeciwnicy - politycy PiS. Szczególnie ci, którzy mieli poważne porachunki z obecnym premierem. A co z gospodarczym aparatem państwa, szefami spółek, ich zarządami, kluczowymi pracownikami? Oni też. Jak nisko to schodzi? Czy "szczególne działania" dotyczą tylko szefów policji i Straży Granicznej czy wszystkich funkcjonariuszy? Czy decydentów w spółkach publicznych, czy także ich prywatnych kontrahentów? Czy aparatczycy nauczeni stosowania tego rodzaju metod, siłowych wejść, podgrzewania atmosfery i zachwytów nad "twardymi metodami" cofną się przed stosowaniem ich w innych sytuacjach? A dlaczegóż mieliby to zrobić? Dlaczegóż nie miałaby do tej uznaniowości, wybierania tego, co jest w danej chwili legalne, a co nie, dostosować się skarbówka, cała prokuratura, inspekcja pracy, komisje przetargowe, wydawcy pozwoleń i koncesji? Skoro jedne orzeczenia Sądu Najwyższego są legalne (wybory, rozliczenia komitetów wyborczych), a inne nielegalne (immunitet Wąsika i Kamińskiego) to dlaczego tak nie ma być, gdzie indziej? W przypadku prywatnych firm, sporów majątkowych, rozwodów, decyzji o zabudowie? Droga do klientyzmu Czy to oznacza anarchię, chaos, dwuwładzę? Tych słów dziś najczęściej się używa i w tym tkwi największe niebezpieczeństwo, na które być może niektórzy liczą. Poczucie chaosu rodzi tęsknotę za porządkiem, czyli silną władzą, jakakolwiek by nie była. W modelu arystotelejskim demokracja rodziła tyranię, przy czym starożytny mędrzec przez tę pierwszą rozumiał właśnie anarchię będącą przeciwieństwem państwa prawa i porządku - politei. Oczywiście Polsce nie grozi żadna starożytna tyrania. Ale grozi powrót do tego, co wiele razy było tu było przekleństwem. Powszechnego klientyzmu politycznego, który jest warunkiem powodzenia w każdego rodzaju administracji, biznesie, instytucjach i staje się dużo ważniejszy niż prawo. Uprzedzając zastrzeżenie - tak, rządy PiS też to lubiły. Wspieranie swoich. Problem w tym, że mając tak silnych przeciwników, mogły o monopolu co najwyżej marzyć. Lepiej mieć wybór między colą a pepsi niż być skazanym na jednego z tych producentów. Co więcej, łatwiej rozbić duopol niż monopol, który dziś nam grozi. Także na interpretację tego, co jest praworządnością, a co nie. I nie jest to interpretacja oparta na jakiejś linii orzecznictwa czy literaturze przedmiotu, a na sile. Liczenie na to, że rządząca ekipa się cofnie, jest zrozumiałe, ale jednak dość naiwne i oparte chyba głównie na typowym mechanizmie wiary w polityków, na których się głosowało. Zgodnie z tą wiarą rząd miałby dokonywać niezbędnych nadużyć w okresie walki z nadużyciami lub tym, co za nie uważa, a potem powrócić do postępowania praworządnego. Już sama semantyka stoi na przeszkodzie. Przecież ogłoszenie początku postępowania zgodnie z prawem (a nie prawem "tak jak je rozumiemy") oznaczałoby przyznanie się do łamania prawa. Ale istnieje dużo istotniejszy powód niż językowy. W historii dość trudno znaleźć przykłady kogoś, kto zacząłby swoje rządy od łamania zasad po to, by potem zacząć się do nich stosować. Pomni tego twórcy II RP stosowali się do kolizyjnych, a czasem absurdalnych już przepisów państw zaborczych, póki ich legalnie nie pozmieniali, co zapewniło ówczesnej Polsce na osiem lat sporą praworządność, a do końca jej trwania niezawisłe i uczciwe orzecznictwo sądów. Na tyle uczciwe, że ekipa marszałka Piłsudskiego musiała budować specjalne więzienia, gdzie trzymano ludzi bez wyroków, by je ominąć. Nie sądzę, by to nam groziło. Ale grozi nam realne bezprawie ubrane w piórka przywracania standardów. A apetyt rośnie w miarę jedzenia, więc wkrótce niestandardowy może okazywać się każdy, kto stanie na drodze krzewicielom owych standardów posiadającym instytucje państwa i środki bezpośredniego przymusu. Wiktor Świetlik