Protest polskich przewoźników oraz wspierających ich rolników zaczął się jeszcze pod rządami PiS. Mateusz Morawiecki sprawy nie rozwiązał. Nie mógł i pewnie nie chciał. Narażenie się komukolwiek z potencjalnych wyborców nie było w jego interesie. Problem zatem nabrzmiał, zmiana władzy centralnej niczego tutaj nie zmieniła. Czy Morawiecki, czy teraz Donald Tusk - to z punktu widzenia polskich kierowców ciężarówek wszystko jedno. Na granicy mamy zatem typową sytuację protestu społecznego: protestujący chcą zwrócić na swój problem uwagę (skutecznie), doświadczający protestu są wściekli. Spędzanie godzin w korku wydaje im się bezsensowną stratą czasu. Tak czy inaczej, kolejka przekroczyła 70 kilometrów. Dla rządu Tuska to oczywiście kukułcze jajo. Jedno z wielu powoli odkrywanych w koszyku. Nowy gabinet nie będzie mieć miesiąca miodowego, to wiadomo. Jednak nie tylko z uwagi na totalną opozycję PiS-u, ale także z uwagi na liczbę spraw spychanych pod dywan. Rok 2024 może być rokiem protestów społecznych, albowiem polityczna zmiana rozbudza nasze oczekiwania. Tempo życia zaś sprawia, że niezwykle szybko przychodzą rozczarowania. Co ciekawe, protest przewoźników usiłowano rozwiązać drogą sądową. Doszło do rozwiązania protestu przez wójta gminy, raz i drugi. Jednak sąd uchylił decyzję wójta. Blokada wróciła jak bumerang. Jednak sprawę protestu należy widzieć w szerszym kontekście. Analitycy spoza Polski dziwią się temu, co się dzieje na granicy. Pytają o to, gdzie się podziała polska solidarność z krajem, który został najechany przez Rosję Putina i przecież walczy także za wolność Polaków. Oczywiście taki punkt widzenia nie pozwala dostrzec przyziemnego interesu polskich przewoźników. Niemniej samo pytanie jest ciekawe i przypomina nam, że wiosną 2022, zapewne tuż po wybuchu wojny, do takiego protestu by nie doszło. Szok agresji militarnej był zbyt duży. Można zatem zastanawiać, na ile oswoiliśmy się z wojną tak, jak społeczeństwa Europy Zachodniej. Świadczyłyby o tym przecież spadek zainteresowania tematyką wojny, zwolnienia dziennikarzy wojennych itd. - także w Polsce. To objaw paradoksalny. Znaczyłoby to bowiem, że chociaż nasza sytuacja geopolityczna jest jak najdalsza od francuskiej czy hiszpańskiej, zaczynamy jednak reagować podobnie, niczego nie ujmując interesom przewoźników. Po prostu takie są fakty. Co ważne, zmiana w naszym nastawieniu dzieje się wtedy, gdy rzecznik amerykańskiego departamentu stanu publicznie oświadcza, że, obiektywnie rzecz biorąc, zagrożenie nie mija. Polityk z kraju, który jest najważniejszym gwarantem naszego bezpieczeństwa, stwierdza między słowami, że scenariusz przegranej Kijowa jest możliwy, niestety. Według niego, Putin nie zatrzyma się na Ukrainie, jeśli w końcu uda mu się ten kraj podbić i podporządkować. Jak widać, rzecznik amerykańskiego departamentu stanu miał na myśli kraje Europy Środkowo-Wschodniej, w tym Polskę. O konsekwencjach ewentualnego zwycięstwa Trumpa dla regionu może napiszemy innym razem. Póki co wniosek z tego wydaje się tylko jeden. Jeśli rzeczywiście Rosja przejmie inicjatywę wojenną, Polacy znów będą zmuszeni przyjrzeć się mapie i konsekwencjom takiego obrotu spraw. Nie wykluczam, że wtedy znów wzrośnie nasza gotowość do wyrzeczeń. Tak długo, jak długo front jest daleko od nas, zapewne część z nas będzie gotowa widzieć różnice interesów, choćby ekonomicznych.