Mamy nowego świeckiego świętego. Gdy jeszcze stąpał po ziemi nazywano go Szymonem Hołownią. Dziś czcimy go już jako św. Gigachada, patrona bon motów i pogromcę PiSowskiej mniejszości w parlamencie. Jego liturgiczne wspomnienie przypada na każdy dzień posiedzenia Sejmu. Ale ołtarzyki wznoszone są na łamach mediów liberalnych spontanicznie i na bieżąco przez najznamienitszych antyPiSowskich komentatorów. Oto kilka wycinków z tych najnowszych hagiografii: "Szymon Hołownia dopiero co został wybrany na marszałka Sejmu, a już zyskał w oczach Polaków. Wszystko za sprawą błyskotliwych ripost, trafnych komentarzy i zdecydowanego politycznego stylu, który zaprezentował. Po pierwszym posiedzeniu Sejmu X kadencji internauci nadali mu przydomek 'gigachada' - napisał portal Onet. A Gazeta.pl pospieszyła z wyjaśnieniami, że "gigachad" oznacza: "Silny, odważny, ideał piękna". Ale te chwilowe zachwyty to - zdaje się - tylko wierzchołek góry lodowej. Od wielu dni rozliczni komentatorzy, ludzie mediów, akademicy i intelektualiści antyPiSu nie tracą ani chwili by dać świadectwo wiary w nowy kult. "Wychodzi na to, że Bóg faktycznie istnieje i po prostu zesłał posłom Hołownię, by się nareszcie ogarnęli" - zachwycał się na Twitterze doświadczony i wielokrotnie nagradzany dziennikarz śledczy Janusz Schwertner. Zaś profesor UW i psycholog społeczny Michał Bilewicz przekonywał niedawno w "Gazecie Wyborczej", że "przez osiem ostatnich lat wielu z nas brakowało praw i wolności jednostki, że te dążenia były przez władzę tłumione, ale być może jesteśmy dziś w nieco innym miejscu? Może chodzi o coś większego, właśnie wspólnego i wspólnotowego, ponad podziałami?". Jego zdaniem odpowiedzią na tę ofertę "odbudowania wspólnoty" jest właśnie św. Szymon Gigachad. Patos tej ostatniej opinii psuje nieco stary wiarus mediów liberalnych Piotr Pacewicz, który zapałał uczuciem do marszałka z przyczyn... dokładnie odwrotnych. "Źródłem naszej (jeśli wolno) głębokiej satysfakcji nie jest budowanie czegokolwiek, bo niczego nie chcemy budować z Czarnkiem, Witek, Morawieckim czy Kaczyńskim, a to oni zamieszkują gmach Sejmu. Satysfakcja płynie z obserwowania bezradności dotychczasowych władców" - pisze Pacewicz. Albo wyrażając to jeszcze prościej słowami tego samego Pacewicza: "Przyjemnie popatrzeć, jak Kaczyński wspina się w kierunku marszałka i wraca z niczym". Oszczędzę już Państwu dalszych zachwytów nad świętym Sz. Dość powiedzieć, iż Hołownia jest dziś kochany przez antyPiS miłością płomienną, uniwersalną i bezwarunkową. Nieważne czy buduje mosty czy ich właśnie nie buduje. Siada mu bon-mot? Brawo! Touche! Coś tam pokręcił, pomylił się albo przejęzyczył? To nawet lepiej! Jakże ludzki jest ten nasz bohater! I tak to się mniej więcej kręci od kilkunastu już dni. Przykłady można mnożyć. Dotykamy tu jednocześnie pewnego głębszego problemu. Polega on na tym, że liberalne media w Polsce zawsze miały skłonność do stawiania swoim bohaterom ołtarzyków. Oczywiście oni sami zaraz powiedzą, że "kult jednostki" to są oczywiście "tamci". Bo Jarosław, pomniki Lecha i Wiadomości TVP. Ale prawda jest taka, że liberałowie nie są w tym temacie lepsi od PiSu. A momentami ich o wiele długości wyprzedzają. Kompletnie tego nawet nie dostrzegając. Co jednak jeszcze ciekawsze, liberałowie są w tym swoim zakochiwaniu się jednocześnie dużo bardziej radykalni i mniej stali. Oni się w tych swoich fascynacjach zatracają. Puszczają im wtedy wszelkie hamulce. Aż do następnej "wielkiej miłości". Przy okazji bardzo często tym swoim własnym obiektom kultu wyrządzają ogromną krzywdę. Czy ktoś pamięta jeszcze Elżbietę Bieńkowska? Młodsi czytelnicy pewnie nie za bardzo. A przecież nie dalej jak 10 lat temu pani Bieńkowska siedziała upozowana na angielską monarchinię na okładce tygodnika "Newsweek". Z podpisem: "Elżbieta I". Zaś świąteczna "Gazeta Wyborcza" witała ją jako "premierę". "Fala zachwytów nad Elżbietą Bieńkowską wezbrała na tyle, że przyniosła już ofiary w ludziach. Odnotowano wręcz liczne przypadki zatonięć dziennikarzy w wazelinie - pisał wówczas zgryźliwie Robert Mazurek. Minęła dekada. I gdzie dziś jest "królowa Elżbieta I"? Albo inny przykład. "Polski JFK. Dlaczego tak lubimy Ryszarda Petru?" - zastanawiał się agorowy dziennik "Metro" w roku 2015. "O Ryszardzie Petru coraz więcej komentatorów mówi, że w opozycji gra pierwsze skrzypce. Nawołując do obrony demokracji, wyrósł na lidera całej opozycji" - pisali wtedy. To był rok - przypomnę - 2015. Osiem lat temu. W międzyczasie zaś Petru z ulubieńca mediów głównego nurtu zmienił się w generator nieszczęśliwych powiedzonek. Gdybyż jeszcze miała to być cena za wzrost politycznego znaczenia. Ale gdzież tam. Petru dostał się do Sejmu z ostatniego miejsca na liście TD. I od bycia polskim JFK jest dziś oddalony bardziej niż Ziemia od Jowisza. Mam przypominać kolejnych "Gigachadów" swoich czasów? Rzecz jednak nie w tym, że moda na Hołownię przeminie. To nieuchronne. Problem jest dużo poważniejszy. Swoim bałwochwalczym zachwytem i dziecięcą radością z tego, że 47-letni Hołownia nie wypuścił na mównicę 74-letniego Kaczyńskiego, liberalne media robią nowemu marszałkowi krzywdę. Sprawiają, że marnuje swoją szansę na zbudowanie nowej jakości w polskiej polityce. A staje się tylko kolejnym festyniarzem obsługującym polaryzację polityczną w Polsce. Na dodatek robiąc to z ustami pełnymi słów o potrzebie "odbudowy wspólnoty". Co jeszcze trąci na kilometr hipokryzją.