Zabawne jest obserwowanie jak antypisowskie media obwieszczają co jakiś czas, że "teraz to już na pewno PiS przegiął". I że właśnie rozpoczyna się "koniec Polski Kaczyńskiego". Ileż to już mieliśmy takich końców? Kilkanaście? Kilkadziesiąt? Ja w każdym razie przestałem liczyć już dawno temu. Próbuję czasem odtworzyć je sobie w pamięci i wypisać na kartce papieru. Końce te zaczęły się w zasadzie na samym początku. To znaczy od pierwszego dnia po wyborach roku 2015. Potem zaś wjeżdżały kolejne odcinki serialu. Bo "teraz to już na pewno ludzie zobaczą i się odwrócą...". Przecież "zniszczenie Trybunału Konstytucyjnego", "łamanie praw reprodukcyjnych kobiet", "szczucie" na osoby LGBTQ+ albo na uchodźców. Co tam było dalej? Aha, oczywiście "zniszczenie polskiej szkoły", a potem "polskiego uniwersytetu". Byłbym zapomniał o pandemii, wyborach kopertowych, odwołaniu wyborów kopertowych itd. No i "Polexit". Gdyż - jak powiedział kiedyś aktor Jerzy Stuhr - kiedy człowiek z żoną jedzie za granicę, to musi przechodzić na obcy język. Bo wstyd być Polakiem. Każde z tych wydarzeń to miał być już ten ostateczny, nieodwołalny i bezapelacyjny koniec. Tylko, że jest drobny problem. Polega on na tym, że w rzeczywistości PiS po żadnym z nich się nie skończył. Siedzi sobie na czele sondaży od siedmiu lat i wcale nie zamierza oddawać prowadzenia. Nawet pomimo faktu, że Dominika Wielowiejska pisze w "Wyborczej" setny już artykuł, że najdalej po Nowym Roku to już na pewno Platforma przebije barierę 30 proc. Rzeczywistość jednak jakaś zaczarowana. Zdaje się od siedmiu lat co dnia przeczyć zapowiedziom antyPiSowskiego establishmentu. Ich życzeniowe myślenie w żaden sposób się na tę rzeczywistość nie przekłada. Oczywiście antypisowski establiszment tego nie widzi. I wieszczy kolejne końce. I tak to się kręci. Najlepsze jest to, że oni w końcu (nomen omen!) ten koniec przepowiedzą. Bo PiS kiedyś przegra. To normalne. Tak się dzieje w każdej demokracji. Oczywiście antyPiS będzie wtedy triumfował a wieszcze PiSowskiego końca wypną piersi do orderów. Ale... niech im będzie. Po co odbierać komuś chwile zachwytu. Tak mało ich mieli w ostatnich latach. Istotne jest tutaj coś innego. Jeśli spojrzymy na polską politykę bez ideologicznych okularów, to zobaczymy coś ciekawego. Ciekawe jest to, że polska polityka i nastroje szerokich mas wyborców zdają się być zupełnie odporne na wspomniane tu wyżej napady zbiorowej histerii (bo Przyłębska, bo Ziobro, bo Czarnek, bo Obajtek, bo Ziobro, bo Przyłębska...). Jak gdyby Polki i Polacy wpuszczali to, co powtarzają co dnia antyPiSowskie elity jednym uchem, a wypuszczali drugim. Oczywiście opiniotwórcze elity są takim stanem rzeczy od lat ciężko oburzone. Ale trudno im się dziwić. Kiedyś rządy były słabe, a oni silni. Dziś jest odwrotnie. Dziś ich słowa, zapowiedzi i (pardon my French) shitstormy zdają się nie mieć na ludzi większego przełożenia. Możecie się oczywiście ze mną nie zgodzić, ale uważam, że tak jest... lepiej. Wygląda bowiem na to, że polski wyborca nauczył się cały ten zgiełk i szum podzielić przez sumę swoich osobistych interesów (jak mi się żyje) i zdrowego dystansu do politycznej nawalanki. Owszem - obejrzymy sobie "Szkło kontaktowe", potrollujemy na fejsie jak każdy - ale nikt nam nie będzie mówił, co mamy myśleć. To dowód na dojrzałość polskiej demokracji. A nie - jak próbują nam wmawiać antyPiSowcy - na jej słabość. Kolejnym dowodem na tę dojrzałość będzie to, co doprowadzi do porażki PiSu. A będzie to mieszanka spraw socjalno-bytowych. W tym sensie przyszłość tego rządu zależy od tego, czy dynamika płac nadąży w średnim okresie za inflacją (na razie raczej nadąża). Albo od tego, czy podwyżki stóp procentowych nie przyduszą zbyt mocno kredytobiorców (dziś przyduszają bardzo). Albo od tego, czy utrzyma się stan w zasadzie pełnego zatrudnienia w gospodarce (na razie bezrobocie rekordowo niskie). To właśnie baza zadecyduje o wyniku wyborów. Bo to ludzi interesuje. A nie nadbudowa, którą żyją tylko zakochane w sobie elity.Rafał Woś