Kilka lat temu Donald Trump powiedział, że mógłby kogoś zastrzelić na 5. alei w Nowym Jorku, a i tak nie straciłby żadnego głosu. Oświadczenie brzmiało jak medialna prowokacja. Tymczasem okazało się, że polityk zapowiadał przyszłość. Oczywiście rzecz nie w tym, że Donald Trump miałby biegać z bronią po Nowym Jorku. Chodzi o narzucenie radykalnie odmiennego sposobu prowadzenia debaty publicznej, w którym element rozrywki, często perwersyjnej rozrywki, staje się ważniejszy od postulatów. Albo też rozdzielanie postulatów od rozrywki zaczyna być pozbawione jakiekolwiek sensu. Echo strzałów Ktoś powie, że zawsze tak było i najważniejsze przemówienia polityków jednocześnie stanowiły "show". Czym innym były legendarne wystąpienia Franklina Delano Roosevelta czy Johna F. Kennedy'ego? Zgoda. Jednak ostatnie tygodnie kampanii Donalda Trumpa wydają się nieustającym przywoływaniem dawnego stwierdzenia o tym, że mógłby kogoś zastrzelić na kogoś na 5. alei w Nowym Jorku, a i tak nie straciłby żadnego głosu. Polityk zbudował tak głęboką lojalność z niektórymi wyborcami, że w zasadzie pole do kompromitacji publicznej wydaje się znikome, jeśli w ogóle jeszcze istnieje. Jak gdyby po latach obniżania czy poszerzania standardów dopuszczalnych zachowań nie było już takiej rzeczy, której polityk nie mógłby powiedzieć czy zrobić. To jest rodzaj teflonowości medialnej klasy premium. Czy Trump wygra, czy nie - to drugorzędne. W praktyce dokonał on odkrycia doby mediów społecznościowych o wielkiej doniosłości: możliwe jest doprowadzenie do sytuacji odporności niemal na wszystkie ciosy. Krótko mówiąc, drogi zostały wytyczone. Po Donaldzie Trumpie mogą przyjść inni kandydaci, o czym przekonuje zresztą inspirowanie się nim przez "małych Trumpików" w innych częściach świata. Nadchodzi Trump II? Jednak o składaniu Donalda Trumpa do politycznego grobu mowy być nie może. Walka na ostatniej prostej przed 5 listopada jest zacięta. Wedle większości sondaży kandydaci idą łeb w łeb, chociaż na czoło wysuwa się właśnie Donald Trump. Polityk zna współczesne media od podszewki. Wie, że wczorajszy skandal, choćby najgrubszy, jest już dla obywateli historią. Co więcej, zawsze część odbiorców zareaguje antyelitarnie i przekornie na moralne potępianie czyjegoś zachowania w mediach. Pytanie zatem, czy jest ich dostatecznie wielu, aby polaryzację wygrać i pozwolić sobie na przejęcie władzy. Skoro współczesne media skracają pamięć wyborców, można potraktować to jako szansę. Nie ma zatem czegoś takiego, jak przegrana debata prezydencka z Kamalą Harris - jest tylko kwestia uporu w narzuceniu jej interpretacji. A jeśli to jest niemożliwe, należy dla odwrócenia uwagi opowiedzieć coś niedorzecznego, oburzającego czy nieprawdziwego. Po opowieściach o zjadaniu zwierząt domowych przez imigrantów, szybko zapominano o sukcesach nowej kandydatki na prezydenta. Ciągle trzeba przyciągać uwagę, pozostawać w gotowości do błyśnięcia na scenie. We współczesnej polityce amerykańskiej, polityce czasów dopaminy można opowiadać seksistowskie czy rasistowskie żarty, ale nie wolno pozwolić sobie na bycie nudnym. Kto jest nudny na scenie, ten przegrywa politycznie. Uwaga wyborców odwraca się od niego. Wtedy dopiero może nastąpić kompromitacja. A rebours: nie można skompromitować kogoś, kto rozumie prawidła współczesnych mediów masowych. Pragnienie skandalu W tym sensie następuje odwrócenie pojęć: dawny skandal obyczajowy staje się wręcz pożądany w kampanii. Zrobienie skrajnej głupoty, wygadywanie obraźliwych idiotyzmów, jest warunkiem przebicia się przez zgiełk cyfrowych bodźców. Na ogniu algorytmów smaży się kolejne skandale i doprowadza do wrzenia emocje odbiorców. W obecnym otoczeniu medialnym kampania jest zatem brutalnie normalna. Co sekundę toczy się "walka o wszystko" w czynach i w słowach. Ostatnio dwukrotnie na Donalda Trumpa próbowano dokonać zamachu. Wulgaryzmy, kretynizmy cały czas zalewają kampanię Kamali Harris. Nikt nie może wycofać się do języka dawnej polityki, bo nie zostanie usłyszany. Bo nie nakryje czapką ostatniego sukcesu adwersarza. Bo może stać się nieinteresujący. I wtedy dopiero może np. trafić do więzienia. Odkrycia zza oceanu mają znaczenie. Nie tylko dlatego, że może zwyciężyć Donald Trump, ale właśnie z uwagi na pragnienie kopiowania USA. Na pewno brutalną normalność będziemy obserwować w naszej wersji w 2025 podczas wyborów prezydenckich. Oczekiwanie skrajnej brutalności wydaje się tak duże, że - z tego punktu widzenia - kto będzie kandydować staje się niemal drugorzędne. Paradoksalnie, to akurat jedyny element retro w tej turbozmiennej układance. Druk, radio, TV czy media społecznościowe - w polityce wygrywa ten, kto najlepiej rozumie mass media swoich czasów. Efekt? W wielu krajach trwają pośpieszne przygotowania do opcji przejęcia Białego Domu przez kandydata republikanów. Jarosław Kuisz --- Bądź na bieżąco i zostań jednym z ponad 200 tys. obserwujących nasz fanpage - polub Interia Wydarzenia na Facebooku i komentuj tam nasze artykuły!