Jest ich w Stanach Zjednoczonych ponad 11 milionów. Najwięcej w Kalifornii, Teksasie i na Florydzie, ale spotkać można ich w każdym z 50 amerykańskich stanów. Mężczyźni najczęściej pracują w budownictwie, rolnictwie. Kobiety opiekują się dziećmi, osobami starszymi i sprzątają. Niektórzy w USA są od kilkudziesięciu lat, inni zaledwie od kilku miesięcy. Łączy ich to, że nie mają prawa być tu, gdzie są, bo do Ameryki dostali się nielegalnie. Prezydent-elekt wypowiedział im wojnę. Masowe deportacje nielegalnych imigrantów mają ruszyć pierwszego dnia jego prezydentury. Donald Trump do Białego Domu powróci już 20 stycznia. Człowiek od zadań specjalnych Jedne z pierwszych decyzji personalnych przyszłego prezydenta dotyczą ludzi, którzy w jego kręgu zawsze sprawą imigracji się zajmowali. Tom Homan, który za pierwszej kadencji Trumpa przez jakiś czas stał na czele Służby Imigracyjnej i Celnej, będzie teraz tzw. carem granicy i będzie bezpośrednio odpowiadał za zorganizowanie i przeprowadzenie wielkiej deportacji nielegalnych imigrantów. Homan był jednym z twórców polityki "zero tolerancji", która przez jakiś czas była realizowana przez pierwszą administrację Trumpa, i która polegała między innymi na rozdzielaniu dzieci i rodziców. Amerykańskie służby graniczne przekraczającym nielegalnie granicę odbierały dzieci, w tym nawet niemowlęta. Dorośli byli deportowani, a dzieci zostawały pod opieką służb USA. Ponad pięć tysięcy dzieci w taki sposób zostało odseparowane od swoich opiekunów. W kwietniu tego roku według danych Departamentu Bezpieczeństwa Krajowego ponad 1400 dzieci nadal czeka na połączenie z bliskimi. Niektóre z tych dzieci nie mogą wrócić do swoich rodziców, opiekunów już od pięciu lat. Tom Homan zapewnia, że deportacje będą odbywać się z poszanowaniem prawa i godności deportowanych. Równocześnie kilka miesięcy temu zaznaczył, że każdy bez odpowiednich dokumentów musi się liczyć, z tym że zostanie zmuszony do opuszczenia USA. - Nikt nie będzie wyłączony. Dlatego, jeśli jesteś tutaj nielegalnie, to lepiej zacznij oglądać się za siebie - tak Homan mówił na Nardowej Konferencji Konserwatystów kilka miesięcy temu. Ameryka dla Amerykanów Drugim człowiekiem w przyszłej administracji 47. prezydenta Stanów Zjednoczonych, o którym w kwestii imigracji będzie głośno, jest Stephen Miller. To jeden z najbliższych współpracowników Donalda Trumpa. Niezwykle lojalny. Nie opuścił go nawet po przegranych wyborach w 2020 roku. Teraz zostanie wiceszefem personału Białego Domu. Miller już za pierwszej kadencji Trumpa zajmował się imigracją, ale dopiero teraz, gdy Republikanie będą mieli pełnię władzy, zamierza rozwinąć skrzydła. Miller w czasie ostatniej kampanii zasłynął między innymi tym, że podczas wiecu wyborczego Donalda Trumpa w Madison Square Garden w Nowym Jorku tysiącom zgromadzonych zakomunikował: Ameryka jest dla Amerykanów i tylko dla Amerykanów. Stephen Miller zapowiedział, że gdy tylko Trump przejmie stery władzy, to zacznie się budowa gigantycznych obozów dla nielegalnych imigrantów, albo powiększanie już istniejących. W obozach imigranci będą czekać na deportację Stephen Miller chce, aby w wyłapywaniu i aresztowaniu nielegalnych imigrantów brała udział Gwardia Narodowa. Według Millera służby imigracyjne, dla zwiększenia efektywności, powinny robić "naloty" na miejsca pracy, tak aby zatrzymywać za jednym razem jak najwięcej osób bez odpowiednich dokumentów. Ludzie zaczną znikać, rodziny zostaną rozbite a lokalne społeczności okaleczone - biją na alarm przedstawiciele organizacji pozarządowych, które pomagają nielegalnym imigrantom. Na Szefową Departamentu Bezpieczeństwa Krajowego, który zajmuje się imigracją, Donald Trump wskazał Kristi Noem obecną gubernator Dakoty Południowej, która także należy do grupy najbardziej lojalnych ludzi Trumpa, ludzi, którzy nie kwestionują jego decyzji. Noem zasłynęła tym, że kilka lat temu zabiła swojego psa, bo był nieposłuszny. Wywiezieni rodzice, znikający marzyciele W Stanach Zjednoczonych żyją ponad cztery miliony dzieci w rodzinach, w których przynajmniej jedno z rodziców nie ma zalegalizowanego pobytu, natomiast pozostali członkowie są obywatelami USA. W trakcie masowych deportacji część z tych osób zostanie wywieziona z Ameryki. Niektóre dzieci mogą stracić oboje rodziców. Do takich sytuacji już dochodziło podczas pierwszej kadencji Donalda Trumpa. Teraz ma być podobnie, tylko na większą skalę. Tom Homan - car granicy - zapewnia, że nie chce rozdzielania rodzin. Jak stwierdził w programie "60 minut" czekający na deportację będą mieli wybór: albo sami opuszczą USA, albo zrobią to wraz z całą rodziną łącznie z dziećmi, które mają amerykańskie obywatelstwo, którego zasady przyznawanie Donald Trump też chce zmienić. Z zasady automatycznego przyznawania obywatelstwa każdemu, kto urodzi się na terenie USA, Donald Trump chce wyłączyć dzieci nielegalnych imigrantów. Gdy wielu prawników ds. imigracyjnych szykuje się na sądowe batalie z administracją Trumpa, aby nie dopuścić do wprowadzenia tych zmian, szkoły, np. te w Los Angeles, w okolicach którego żyje około 800 tys. nielegalnych imigrantów, szykują się na nowe realia, gdy nagle wielu uczniów będzie musiało poradzić sobie w nowej, nieprzyjaznej dla nich rzeczywistości i będą potrzebowali dodatkowego wsparcia. Powrót Donalda Trumpa do Gabinetu Owalnego oznaczać może także koniec szans dla Marzycieli. Tak nazywani są ci, którzy zostali przywiezieni nielegalnie do USA jako dzieci. To dla nich Barack Obama, gdy urzędował w Białym Domu, stworzył program DACA (Deferred Action for Childhood Arrivals). Ci, którzy się do niego zakwalifikowali dostali prawo pobytu, prawo pracy. Mogą studiować, pracować i nie muszą bać się służb imigracyjnych. Donald Trump już kiedyś próbował program zlikwidować. Cztery lata temu mu się nie udało. Zapewne spróbuje ponownie, bo nie lubi przegrywać. Marzycieli w USA żyje ponad pół miliona. Wiele z tych osób nie zna życia poza Stanami Zjednoczonymi, które traktują jak swoją ojczyznę. Ponad 80 proc. Amerykanów chce, jak wynika z sondażu Gallupa, aby Marzyciele mogli starać się o obywatelstwo. Chce tego także większość wyborców Partii Republikańskiej - 64 proc. Znikający pracownicy Według danych Pew Research Center na amerykańskim rynku pracy na życie zarabia ponad osiem milionów nielegalnych imigrantów. Stanowią oni niemal pięć proc. wszystkich zatrudnionych. Najczęściej pracują na budowach, przy produkcji żywności, w usługach, w rolnictwie, hotelarstwie. Tylko w budownictwie nielegalni imigracji stanowią 14 proc. pracowników. Ich zniknięcie, jak podaje w raporcie o masowych deportacjach Amerykańska Rada Imigracyjna, może spowodować zapaść w tej branży, co doprowadzi także do zwolnień legalnie zatrudnionych. W wielu miejscach produkcja rolnicza opiera się na nielegalnych imigrantach, bez których jak tłumaczy telewizji PBS Janelle Baker, która ma rancho w Newadzie, produkcja by się załamała, bo Amerykanie nie chcą wykonywać tej pracy. Jednak Donald Trump i zwolennicy proponowanych przez niego rozwiązań tłumaczą, że gdy znikną nielegalni pracownicy, którzy są gotowi pracować za bardzo niskie wynagrodzenie, to znikną także głodowe stawki i wtedy Amerykanie zaczną ubiegać się o te prace, bo zacznie się im to opłacać. W ten sposób setki tysięcy słabiej wykształconych amerykańskich obywateli dostanie dobrze płatne zatrudnienie - uważają osoby propagujące masowe deportacje. Jednak są też i takie argumenty, że większe koszty zatrudnienia spowodują wzrost cen, a przecież Donald Trump obiecał walkę z drożyzną. Z raportu University of New Hampshire wynika, że masowa deportacja spowoduje wzrost inflacji o 0,5 punktu procentowego. Znikający pracownicy to także mniejsze wpływy do kasy federalnej i kas stanowych. Pracujący na czarno płacą bowiem podatki i tym samy dokładają się do programów społecznych, z których nie mają prawa korzystać. W 2022 roku nielegalni imigracji podatków stanowych i federalnych zapłacili niemal 100 miliardów dolarów. Miliardy na deportację Wywiezienie milinów ludzi to gigantyczne przedsięwzięcie logistyczne i finansowe. Według wyliczeń Amerykańskiej Rady ds. Imigracji zorganizowanie i przeprowadzenie deportacji 11 milionów osób to koszt ponad 300 miliardów dolarów. Miliardy kosztować będzie budowa obozów detencyjnych, zorganizowanie transportu zatrudnienie setek, jeśli nie tysięcy nowych pracowników, którzy machinę deportacyjną uruchomią i będą pilnować, aby się nie zacięła. - Nie ma ceny, której byśmy nie zapłacili - zapewnia Donald Trump i, jak dodaje, chodzi o bezpieczeństwo: Trzeba zakończyć tę inwazję przez południową granicę. Donald Trump z imigracji uczynił jeden z głównych punktów swojego programu. Podczas kampanii na niemal każdym wiecu wyborczym twierdził, że do Ameryki przybywają setki tysięcy kryminalistów, że wiele państw wysyła do USA bandytów, by w ten sposób zmniejszyć u siebie przestępczość i opróżnić przepełnione więzienia i zakłady psychiatryczne. Wyborcy uwierzyli, że Donald Trump upora się z nielegalną imigracją i teraz oczekują od niego szybkich i zdecydowanych działań. Łatwiej powiedzieć niż zrobić. Gdy Trump po raz pierwszy objął urząd prezydenta, też zapowiadał deportację na wielką skalę. Skończyło się na deportowaniu 1,5 miliona osób. To mniej niż za prezydentury Obamy i niemal tyle samo co za kończącej się prezydentury Bidena. Jak przekonują współpracownicy Donalda Trumpa, teraz będzie inaczej. On i jego ludzie mają już doświadczenie, którego zabrakło im cztery lata temu. Teraz wiedzą, jak działa system i co należy robić, aby wyborcze slogany stały się rzeczywistością. Podziały w sprawie deportacji będą się tylko zaostrzać. Gdy jedna strona twierdzi, że to nieludzkie i barbarzyńskie, druga odpowiada, że jeśli łamiesz prawo, to musisz liczyć się z konsekwencjami. Dla Interii Magda Sakowska, Polsat News, Waszyngton. ----- Bądź na bieżąco i zostań jednym z 200 tys. obserwujących nasz fanpage - polub Interia Wydarzenia na Facebooku i komentuj tam nasze artykuły!