W mijającym tygodniu Indie jako czwarty kraj w historii posadziły na Księżycu swój lądownik. Na sondę Chandrayaan-3 składa się także łazik i krążący wokół Srebrnego Globu orbiter. Sonda, jako pierwsza w historii, skupia się na badaniach regionu polarnego naturalnego satelity Ziemi i ma pomóc w odpowiedzi na pytanie, czy znajdujące się tam zasoby, w tym lód wodny, można eksploatować. Jednym z twórców indyjskiego programu lunarnego jest doktor Mylswamy Annadurai, który kierował pierwszą indyjską misją na Księżyc oraz udanym lotem sondy na Marsa. Razem z zespołem indyjskiej agencji kosmicznej ISRO wysłał też na orbitę okołoziemską blisko 40 sztucznych satelitów. W 2014 roku doktor Annadurai znalazł się na liście stu najważniejszych globalnych myślicieli amerykańskiego magazynu "Foreign Policy". Z Interią rozmawia o misjach na Srebrny Glob, przyszłej roli swojego kraju jako potęgi kosmicznej i o księżycowej wiosce, dzięki której można rozwiązać problemy ludzkości. Tomasz Augustyniak, Interia: Panie doktorze, gratuluję udanego lądowania na Księżycu! Wiem, że odszedł pan z agencji kosmicznej ISRO na emeryturę, ale ciągle jest pan uważany za jednego z ojców indyjskich badań kosmicznych. Dr Mylswamy Annadurai: - (śmiech) Niektórzy tak mówią! Dziękuję, jako obywatel Indii jestem dumny i czuję satysfakcję. W mediach często mówi się o "wyścigu kosmicznym", ale rzadko mamy z nim do czynienia naprawdę. Taki wyścig rozegrał się w ostatnich dniach pomiędzy Indiami a Rosją. Oba kraje próbowały umieścić swoje lądowniki w okolicach południowego bieguna Księżyca - i to Indiom się udało. - Rzeczywiście tak się złożyło, że mieliśmy wylądować w odstępie zaledwie kilku dni, ale daty to raczej wynik zbiegu okoliczności. Rosyjska misja Łuna-25 opóźniała się z przyczyn technicznych i ostatecznie próbę lądowania podjęto prawie równolegle z naszą. To dlatego, że obu zespołom zależało na pełnym wykorzystaniu trwającego dwa tygodnie księżycowego dnia, gdy pracujący na powierzchni lądownik może naładować baterie słoneczne i nie grozi mu zamarznięcie. Nikt nie przyspieszałby misji takiego kalibru z przyczyn wizerunkowych. Udane lądowanie to potwierdzenie naszych zdolności także w tym sensie, że wcześniej razem z kolegami z Roskosmosu pracowaliśmy nad wspólną misją księżycową. Rosjanie zrezygnowali ze współpracy po nieudanym locie swojej sondy na Marsa w 2012 roku. Jakie zadania ma przed sobą rozpoczynająca się misja Chandrayaan-3? Czy uda się dzięki niej rozwikłać jakieś tajemnice Srebrnego Globu? - Chandrayaan-3 to głównie misja technologiczna. Ma udowodnić, że potrafimy przeprowadzić udane lądowanie robotycznej sondy na południowym biegunie Księżyca, wykonać na miejscu analizę gleby i utrzymać lądownik w działaniu przez dwa tygodnie. Musimy się też upewnić, że potrafimy zdalnie nadzorować wszystkie systemy, że instrumenty i komunikacja z Ziemią działają poprawnie. Zbierzemy też zapewne ciekawe dane o składzie lunarnego gruntu. Region, w którym osiadł lądownik Vikram, który jest częścią misji Chandrayaan-3, jest bardzo żyzny jak na księżycowe standardy. Jest tam lód wodny i minerały, które można nie tylko wykorzystać do produkcji wody pitnej, ale także tlenu i paliwa. - To prawda i kolejnym logicznym krokiem będzie sprawdzenie, jak te zasoby można eksploatować. Planujemy już przyszłą misję, której celem będzie pobranie i odesłanie na Ziemię próbek gruntu. Bardziej przyszłościowym zamierzeniem jest wejście we współpracę z innymi krajami, by doprowadzić do powrotu i trwałej obecności ludzi na Księżycu. Idea wielkiego powrotu na Księżyc nabrała rozpędu kilkanaście lat temu, gdy nasz pierwszy lunarny orbiter, Chandrayaan-1, potwierdził istnienie tam wody. Ponad 40 lat po programie Apollo takie kraje jak USA, Rosja, Japonia i Chiny postanowiły, że chcą latać na Księżyc. Indyjskie odkrycie odegrało w tym dużą rolę. Jest pan orędownikiem koncepcji Księżycowej Wioski, którą kilka lat temu spopularyzował ówczesny szef Europejskiej Agencji Kosmicznej Jan Woerner. O co chodzi w tym pomyśle? - Chcemy uczynić z Księżyca nasze podwórko, tak jak zrobiliśmy to już w Antarktyce, od dziesięcioleci utrzymując tam stałe stacje badawcze. Pierwszym krokiem jest ustanowienie długoterminowej ludzkiej obecności. Docelowo na Księżycu ma powstać baza wypadowa dla przyszłych wypraw na Marsa. Cała koncepcja wioski księżycowej opiera się na na pokojowej współpracy międzynarodowej, która już dziś trwa na krążącej wokół Ziemi Międzynarodowej Stacji Kosmicznej (ISS). Z tą różnicą, że rolę w eksploracji Księżyca odegrają także Chiny i Indie. Biorąc pod uwagę, jak zaawansowane są nasze programy kosmiczne, w przyszłości prawdziwie międzynarodowe przedsięwzięcia nie będą bez nas możliwe. To pierwsze udane lądowanie na Srebrnym Globie, ale już wcześniej indyjska agencja kosmiczna umieściła na księżycowej orbicie dwie sondy, a jedną wysłała aż na Marsa. Śledząc komentarze w indyjskiej prasie i mediach społecznościowych, odnoszę wrażenie, że ludzie kibicują naukowcom i inżynierom kosmicznym tak jak kibicuje się sportowcom, poziom emocji jest ogromny. Jak pan i cała społeczność naukowców zajmujących się kosmosem na to reaguje? To pomaga czy raczej budzi obawy? - Ma pan rację, że takie misje rozpalają wyobraźnię i uczucia patriotyczne, a zwykli ludzie traktują je jako sprawę narodową i powód do dumy. Rozumiem te nastroje, ale oczywiście wszyscy odczuwamy z tego powodu presję. Tak jest już od 2008 roku, kiedy wystrzeliliśmy na Księżyc nasz pierwszy orbiter. Od tego czasu skala emocji i liczba komentarzy powiększa się, chyba dzięki coraz szerszemu dostępowi do mediów internetowych i społecznościowych. Ale to w pewnym sensie pozytywne zjawisko, bo mamy dzięki temu inny, bardziej konstruktywny rodzaj współzawodnictwa, niż za czasów zimnej wojny. W 2014 roku Indie umieściły na orbicie Marsa sondę Mangalyaan-1. Był pan wtedy dyrektorem programu. Na pewno pamięta pan kreskówkę, którą dziennik "New York Times" zilustrował artykuł o tym wyczynie: wąsaty rolnik w turbanie, prowadzący krowę, puka do drzwi "Elitarnego Klubu Kosmicznego", wewnątrz dwóch eleganckich dżentelmenów o zachodnim wyglądzie. Jak się państwo czuli, gdy duża światowa redakcja tak właśnie zareagowała na sukces Mangalyaana? - To nie jest zbyt dojrzały sposób komentowania osiągnięć naukowych. Sukcesy powinno się doceniać, a nie traktować z lekceważeniem, tym bardziej, że to nie było przypadkowe osiągnięcie. Nie będę zaprzeczał, faktycznie nas to wtedy dotknęło. Rozwinięte, zaawansowane kraje nie powinny patrzeć na nas z góry. Ale zaakceptowałem, że jest to tak widziane, bo nic to nie ujmuje naszemu dokonaniu. Zresztą "New York Times" ostateczne przeprosił. Trzy lata później ISRO pobiła rekord, wystrzelając w jednej rakiecie 104 satelity, a w dzienniku "Times of India" opublikowano rysunkową odpowiedź: w "Elitarnym Klubie Kosmicznym" w fotelach siedzi ten sam farmer i jego krowa, a eleganccy panowie dobijają się do drzwi, trzymając w rękach modele rakiet. Czuł pan satysfakcję? - (śmiech) Tak, to była całkiem adekwatna reakcja! Przy okazji kolejnych indyjskich misji kosmicznych światowe media nie mogą się nadziwić ich niskim kosztom. Chandrayaan-3 kosztował zaledwie 75 mln dolarów - to mniej niż połowa tego, co wydano na amerykańsko-brytyjski film fantastycznonaukowy "Interstellar". Zresztą porównań z hollywoodzkmi produkcjami jest dużo więcej. Są tacy, którzy do opisania tych oszczędności używają pochodzącego z języka hindi słowa "jugaad" oznaczającego coś w rodzaju "kreatywnej prowizorki". - Faktycznie potrafimy ciąć koszty. Przy żadnej misji kosmicznej, którą pamiętam, nie mogliśmy przekroczyć budżetu nawet o jedną rupię. Ale w świecie technologii kosmicznych i inżynierii rakietowej nie możemy bazować wyłącznie na oszczędnościach, dlatego nie uważam, że termin "jugaad" jest tu właściwy. Wyjaśnię, jak to robimy. - Inne agencje kosmiczne używają do lotów na Księżyc swoich najpotężniejszych rakiet. Nasza ma moc 10 razy mniejszą, bo uznaliśmy, że zamiast dotrzeć do celu w pięć dni, możemy poświęcić na to miesiąc. To automatycznie 10-krotnie obniża koszty startu. Zamiast standardowych czterech modeli inżynieryjnych każdej sondy czy satelity konstruujemy tylko jeden, a systemy testujemy przy pomocy symulacji komputerowych. Planujemy też bardzo ścisłe harmonogramy i nie mamy ograniczeń czasu pracy: często pracujemy po 18 godzin na dobę. Nie jest też wielką tajemnicą, że zarobki indyjskich naukowców są jednymi z najniższych na świecie. Weźmy to wszystko razem i możemy przeprowadzić misję naukową tańszą niż hollywoodzki film. Ale to nie prowizorka, tak po prostu wygląda indyjska inżynieria kosmiczna. Vikram Sarabhai, ojciec indyjskiego programu kosmicznego, ponad pół wieku temu sformułował jego główny cel: chodziło o praktyczne zastosowanie technologii satelitarnych, od obronności po rolnictwo, by kraj mógł zrealizować swoje cele rozwojowe. Sarabhai mawiał, że Indie nie fantazjują o współzawodnictwie w eksploracji odległych planet i załogowych lotach kosmicznych. To się wyraźnie zmieniło. Dlaczego? - 30 lat temu nasz program kosmiczny był już dość dojrzały, ale ISRO stanęła przed poważnym kryzysem. Rząd nie był gotów na dalsze finansowanie i groziło nam zamknięcie wszystkich programów satelitarnych. W latach 90. z powodu niskich wynagrodzeń agencji trudno było przyciągnąć utalentowanych absolwentów politechnik, a pracownicy zaczęli odchodzić do branży IT, która szybko się wtedy rozwijała. Prawdę mówiąc, sam rozważałem rezygnację. Potrzebny był jakiś dramatyczny krok, żeby uratować agencję i wtedy, podczas dyskusji za zamkniętym drzwiami, pojawił się pomysł przeprowadzenia misji lunarnej. - Szef ISRO zaproponował takie przedsięwzięcie politykom, temat podchwyciły media i tak w święto niepodległości w 2003 roku ówczesny premier zadeklarował, że w ciągu pięciu lat wyślemy sondę na Księżyc. Odzyskaliśmy wtedy utraconą energię: otrzymaliśmy dodatkowe rządowe fundusze, przyciągnęliśmy świeży narybek i zaczęliśmy zarabiać pieniądze na komercyjnym wynoszeniu na orbitę satelitów z innych krajów. Dotąd wysłaliśmy ich około 400. Przed misją na Księżyc otrzymywaliśmy rocznie około półtora tysiąca aplikacji osób zainteresowanych pracą u nas. Proszę mi wierzyć, od tamtej pory w każdym roku jest ich ponad 125 tysięcy! Bez radykalnej zmiany celów agencji nie utrzymalibyśmy nawet działalności operacyjnej i wizja Vikrama Sarabhaia zostałaby pogrzebana. Indie to kraj któremu w ostatnich dziesięcioleciach udało się osiągnąć ogromny postęp gospodarczy. Życie ludzi drastycznie się zmieniło, a technologie kosmiczne się do tego przyczyniły. Doświadczył pan tego zresztą osobiście. - To prawda, za czasów szkolnych w mojej rodzinnej wsi na południu Indii nie mieliśmy nawet elektryczności, a dzisiejszy poziom życia był czymś całkowicie niewyobrażalnym. Dziś kraj jest nie tylko w całości zelektryfikowany, ale też skomunikowany, czego biorąc pod uwagę skalę wyzwań nie dałoby się osiągnąć tradycyjnymi metodami. W Indiach mamy 250 tysięcy wsi, ale także 1,4 mld telefonów komórkowych. - Uliczni sprzedawcy warzyw w Delhi, Mumbaju czy Bangalore korzystają z cyfrowych metod płatności, a zwykli ludzie mogą sobie pozwolić na regularne podróże lotnicze, bo ich koszty bardzo spadły. To wszystko byłoby niemożliwe bez satelitów nawigacyjnych i komunikacyjnych. Technologie satelitarne pomagają rybakom w znalezieniu łowisk i zmniejszyliśmy dzięki nim liczbę ofiar katastrof naturalnych. Dawniej nawiedzające Indie cyklony zabijały tysiące ludzi i niszczyły całe miejscowości. Dziś mówi się tylko o pojedynczych ofiarach śmiertelnych. Więcej ciekawych historii z całego świata w każdy piątek w Interii Indie, mimo swoich osiągnięć, nadal mierzą się z podziałami społecznymi i powtarzającymi się przypadkami krwawej przemocy między różnymi grupami etnicznymi i religijnymi. Czy rząd w Delhi nie powinien zaradzić temu problemowi, zanim poprowadzi inne państwa w kosmos? - Nie mogę zaprzeczyć, że do takiej przemocy dochodzi, ale konfrontacje między różnymi grupami to fenomen trwający od wieków, pod każdą szerokością geograficzną i to także w krajach rozwiniętych. Dzisiaj częściej się o nich dowiadujemy dzięki mediom, ale prawda jest taka, że ludzkie konflikty w tej czy innej formie nie są niczym nowym, zwłaszcza w szybko rozwijających się krajach. Indie starają się awansować do najwyższej światowej rangi mocarstw, więc nie możemy rezygnować z nowych ścieżek rozwoju, po to, żeby poradzić sobie ze starymi problemami. Osobiście pokładam nadzieję w edukacji, która która gwarantuje wyższy poziom życia i łagodzi spory. Nie stworzymy oczywiście utopii, bo tak długo jak mamy do czynienia z ludźmi, ludzkie konflikty pozostaną, to naturalny porządek rzeczy. Wybiegnijmy trochę w przyszłość. Załóżmy, że powiodą się najbliższe planowane misje robotyczne i że chińskie i amerykańskie plany lądowania ludzi na Księżycu zostaną zrealizowane. Ile lat - z czysto technicznego i ekonomicznego punktu widzenia - może zająć budowa stałych baz na Księżycu, a później na Marsie? - Moim zdaniem budowa lunarnej stacji kosmicznej jest możliwa w ciągu dziesięciu lat. Mówię tu o skromnej, ale długoterminowej obecności ludzi na Księżycu. Na rozbudowę jej do rozmiarów kolonii, która mogłaby być bazą wypadową do podróży na Marsa potrzebnych byłoby kolejnych 10 albo 15 lat. Jeśli ludzkość będzie gotowa do współpracy, to budowa bazy na Marsie byłaby wykonalna za 50 lat, licząc od teraz. Daje to kolejnym pokoleniom nadzieję na pokojową koegzystencję w kosmosie. Wielu naukowców i teoretyków maluje utopijny obraz przyszłej, harmonijnej współpracy między narodami w kosmosie, całkowicie pomijając rywalizację rozgrywającą się na Ziemi. Czy to nie jest zbyt wielki optymizm? - Po pierwsze i najważniejsze: warto w to wierzyć wbrew rozsądkowi. Musimy spróbować przekreślić scenariusz rywalizacji i nie widzę powodu, dla którego nie mielibyśmy podjąć tej próby, budując bazę na Księżycu. Po drugie takie przedsięwzięcie jest niemożliwe na małą skalę, więc współpraca wielu państw jest koniecznością. - Nadzieję na to, że może się udać, dają doświadczenia z Międzynarodowej Stacji Kosmicznej, która działa od 25 lat. Amerykańska agencja kosmiczna NASA i rosyjski Roskosmos nie zakończyły współpracy na orbicie nawet teraz, mimo trwającej wojny w Ukrainie. Dlaczego nie mielibyśmy użyć tych doświadczeń na Księżycu i założyć tam choćby małej społeczności działającej nie w imię religii, rasy czy języka, ale w imię nauki Mamy tam zasoby: wodę i hel-3, który może rozwiązać ziemski kryzys energetyczny. Skorzysta na tym cała ludzkość! Potraktujmy Księżyc jako kolejny kontynent, jako miejsce, które da nam nową perspektywę na ziemskie sprawy. Jeśli pokojowe, pozbawione granic współistnienie ludzi uda się tam, prawdopodobnie pomoże to nam w rozwiązaniu problemów na Ziemi. To piękna wizja, ale nie byłbym dziennikarzem, gdybym jednak nie zapytał: czy to co planują dziś światowi przywódcy rzeczywiście idzie w tym kierunku? Różne mocarstwa wydają się mieć konkurencyjne plany eksploracji i kolonizacji Księżyca. - Istnieją dziś dwa dokumenty zakładające budowę baz na Księżycu: amerykański i rosyjsko-chiński. Dlaczego się nie dogadać i nie połączyć ich w jeden? Cele po obu stronach są przecież takie same. Wierzę, że w globalnej społeczności naukowej istnieje pewien rodzaj mądrości, który sprawia, że możemy do tego doprowadzić. Uważam to wręcz za obowiązek. W przeciwnym razie przyszłość naszych dzieci będzie ponura. ----- Indyjska agencja kosmiczna ISRO, która prowadzi misję Chandrayaan-3, powstała w 1969 roku i od tego czasu przeprowadziła kilkaset udanych startów, głównie na orbitę okołoziemską. Na przełom 2024 i 2025 roku planuje swój pierwszy załogowy lot kosmiczny.