Maciej Słomiński, Interia: Panie Kamilu, jeśli pierwsza tura wyborów prezydenckich w Rumunii zakończyła się sensacją, to co powiedzieć o wczorajszej decyzji Sądu Konstytucyjnego, który unieważnia te wybory w całości? Jakie jest uzasadnienie tej decyzji? Kamil Całus, analityk OSW ds. Mołdawii i Rumunii: - Sytuacja na rumuńskiej scenie politycznej zmienia się w ostatnich tygodniach jak w kalejdoskopie, dlatego możemy mówić o stanie na chwilę obecną. Żeby była pełna jasność - anulowane zostały całe wybory, cofamy się do punktu wyjścia i konieczności rejestracji kandydatów. Uzasadnienie, o które pan pyta, pojawiło się dopiero wczoraj późnym wieczorem i trudno nazwać je wyczerpującym. Nie jestem też pewny czy jest ono wystarczająco przekonujące dla uzasadnienia tak radykalnego kroku. W skrócie, Georgescu naruszył w opinii sądu zasadę równości szans kandydatów, stosując manipulacje algorytmami w mediach społecznościowych, co dało mu nieuczciwą przewagę nad konkurentami. Do tego zadeklarował on zerowe wydatki na kampanię, co jest oczywistą nieprawdą i budzi wątpliwości, co do transparentności jego wyborczych finansów. Sąd wprost podejrzewa że pieniądze które wydał, a o których nie poinformował, pochodziły z za granicy. Do tego raczej nie z Zachodu. Czy sąd miał prawo w ogóle podjąć taką decyzję? - Są wielkie wątpliwości do tego, zwłaszcza że Sąd Konstytucyjny kilka dni temu pierwszą turę wyborów prezydenckich już uznał. Co więcej, druga tura już się zaczęła, głosy mogła oddawać diaspora, a to znacząca część rumuńskiego elektoratu. Ich głosy poszły na darmo, wypowiedzieli się w wyborach, których nie ma. Na tym zresztą właśnie polega problem. Gdyby Georgescu nie został dopuszczony do wyborów ze względu na niejasne finansowanie, o czym przecież musiano wiedzieć wcześniej, lub gdyby z tego samego powodu nie uznano jego wyniku od razu po pierwszej turze wyborów, sprawa byłaby jasna. Ale fakt, że decyzję podjęto dopiero teraz, właściwe w trakcie drugiej tury, budzi ogromne wątpliwości. To chaos. A może dopiero początek prawdziwego chaosu? Już Józef Stalin mówił, że wybory wygrywa nie ten kto głosuje, a kto liczy głosy. - Mam nadzieję, że sąd miał mocniejsze przesłanki do podjęcia decyzji o anulowaniu wyborów niż doniesienia o 25 tysiącach botów na Tik-Toku, co wskazywałoby na ingerencję Rosji. Prawda jest taka, że dla wielu rumuńskich wyborców orzeczenie Sądu Konstytucyjnego nie jest żadnym aktem obrony demokracji przed rosyjskimi wpływami, a rozpaczliwym gestem establishmentu, próbującego wszelkimi metodami powstrzymać od zdobycia władzy ugrupowania i polityków antysystemowych. Rządzące krajem na zmianę, niemal nieprzerwanie od przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych ugrupowania - centrolewicowa, postkomunistyczna Partia Socjaldemokratyczna (PSD) oraz centroprawicowa Partia Narodowych Liberałów (PNL) - wzbudzają coraz większą niechęć elektoratu, który coraz wyraźniej poszukuje dla nich jakiejś alternatywy. I tą właśnie są dla niego rozwijające się od kilku lat na rumuńskiej scenie politycznej ruchy eurosceptyczne, skrajnie konserwatywne i nacjonalistyczne. Proponują one wyborcom program odwołujący się do tradycji, kultury rumuńskiej, budujący poczucie godności. No i świeże twarze. Jak wytłumaczyć fenomen Georgescu? - Kandydat w ciągu miesiąca przedwyborczego został wypromowany na Tik-Toku, od zerowej rozpoznawalności doszedł do sensacyjnej wygranej w pierwszej turze. Od maksymalnie pięciu procent w sondażach doszedł do 22,9 proc. Jego sukces to skuteczna kampania, która padła na żyzny grunt w postaci zmęczenia dotychczasową rumuńską klasa polityczną, sprawującą władzę w tych czy innych konfiguracjach od ponad 30 lat. Tik-Tok kojarzy się raczej z rozrywką dla dzieci i młodzieży. - Nie lekceważyłbym tego medium. W Rumunii w poprzednim roku nastąpił największy w Unii Europejskiej przyrost użytkowników tej platformy. Dziś pod jej wpływem pozostaje około 65 proc. dorosłych obywateli tego kraju. W pierwszej turze na Georgescu zagłosował "elektorat niewidzialny". To ludzie, którzy do tej pory często w ogóle nie brali udziału w wyborach. Głównie młodzi, niezaangażowani w politykę. Osoby głosujące emocjonalnie, obejrzały stronę w internecie, film, pod wpływem impulsu stwierdzili, że ten Georgescu to fajny kandydat, pójdę, zagłosuję. Jaki Georgescu miał program wyborczy? - W zasadzie nie miał. Pytany o niego mówił: "apă, aer, energie", czyli "woda, powietrze i energia". Poza tym ogólniki, dla każdego coś miłego. Że trzeba dbać o dobra przyrodnicze Rumunii, wspierać drobny handel, mówi o zjednoczeniu z Mołdawią. Bardzo popularne pomysły, którym zostaje tylko przyklasnąć. Do tego dorzucał sporo odwołań do religii i kultury, a wszystko to opakowywał w nostalgiczne hasła w stylu "kiedyś było jakoś lepiej". Czystej maści populista. - Z drugiej strony rzucał teoriami, które mówią że Amerykanie wcale nie lądowali na księżycu i że woda w plastikowych butelkach to pomysł wielkich korporacji, chcących zniszczyć naturalną "strukturę wody". Zabić jej "pamięć". Rozmawiałem z ludźmi, którzy znają Georgescu ze wspólnej pracy w Ministerstwie Spraw Zagranicznych i jak jeden mąż powtarzali oni, że kiedyś nie miał on takich poglądów. Są przesłanki pozwalające myśleć, że to była jego taktyka wyborcza. Głosząc teorie spiskowe wzbudzasz zainteresowanie tej części wyborców, która w ogóle nie chodziła głosować. Osób, które nie ufają mainstreamowym przekazom. Puszczasz do nich oczko. Wszyscy kradną, więc trzeba odsunąć złodziei od koryta. - I nagle przychodzi facet, który to obiecuje i zaraz w pakiecie dodaje, że pandemia była spiskiem. To nowa jakość. Georgescu poszedł w ślady Donalda Trumpa, któremu zdarzało się stosować z powodzeniem taką spiskową narrację. Czy on w to wierzył? Mam wątpliwości. Kadencja Trumpa nie niepokoi nas dlatego, że boimy się jego programu politycznego i uważamy, że zagraża "swobodzie wolnego świata". Przeciwnie. Obawa wynika z tego, że nie wiemy co Trump może tak naprawdę ostatecznie zrobić. To nieprzewidywalny polityk. Podobnie jest, a właściwie było z Georgescu, nie wiemy, kto za nim stał, co planował, w co tak naprawdę wierzył. Pisał pan, że Călin Georgescu ma praktycznie w kieszeni wygraną w drugiej turze i prezydenturę. - Nie mam wątpliwości, że Georgescu w ponownych wyborach nie weźmie już udziału. Na krótką metę zamknięcie mu drogi do prezydentury jest triumfem umiarkowanych, tradycyjnych partii politycznych. Jednak długofalowo decyzja anulująca wybory będzie miała fatalne skutki dla rumuńskiej demokracji. Wygrana Georgescu zdestabilizowałaby rumuńską politykę, ale kto wie, czy decyzja o powtórzeniu wyborów nie zdestabilizuje jej jeszcze bardziej. To dalsze podważanie zaufania do instytucji demokratycznych na pewno podbije poparcie dla partii antyestablishmentowych. Kampania była być może zmanipulowana, ale głosy dla Georgescu były realne. Jego miejsce zajmie zapewne George Simion, lider partii narodowo-konserwatywnej, eurosceptycznej AUR, która z 18 proc. głosów zajęła sensacyjne drugie miejsce w niedawnych wyborach parlamentarnych. Co stanie się teraz? - Elena Lasconi, która zajęła drugie miejsce w pierwszej turze, już zdążyła się wypowiedzieć, o tym że "demokracja została zdeptana i decyzja sądu jest nielegalna i niemoralna". Jej zdaniem druga tura powinna się odbyć. Nie jestem jednak pewny, na ile chodzi jej o stan rumuńskiej demokracji, a na ile tak naprawdę bardziej troszczy się o swoje szanse. W powtórzonych wyborach może nie wejść do drugiej tury, co może się skończyć nawet protestami ulicznymi. Lasconi jest umiarkowana i proeuropejska, w polityce jest dopiero od roku, dlatego ma ten efekt świeżości, które dawno utraciły tradycyjne partie, które wiele razy się skompromitowały skandalami korupcyjnymi i obyczajowymi. Jest pod tym względem podobna do Georgescu. Ale nie ma jego charyzmy i swoistego magnetyzmu. To dla niej bardzo trudny rywal. Skąd się bierze sukces Georgescu i skręt w prawo? Czy trawestując klasyka - Rumunia jest w ruinie? - No właśnie nie jest. Rumunia ostatnio przegoniła Węgry pod względem wskaźnika dochodu per capita, co jest wielkim sukcesem, bo to Węgry tradycyjnie niemal zawsze były bogatsze. Nie chodzi więc o kwestie gospodarcze. Powodem zwrotu na prawo jest zmęczenie Rumunów klasą polityczną. PSD i PNL rządzą, jak wspomniałem, od początku lat 90-tych. Mają za sobą długą historię skandali korupcyjnych, obyczajowych, nadużyć finansowych, a także spektakularnych porażek wynikających z braku kompetencji niektórych przedstawicieli tych ugrupowań. Ludzie szukają więc alternatywy. Momentem przełomowym, który pogłębił tylko rozczarowanie elitami politycznymi i zachęcił wyborców do poszukiwania czegoś nowego było zawarcie przez PSD i PNL - ideologicznie zwalczające się siły - koalicji rządowej. Dla Rumunów było jasne, że powodem takiej decyzji była chęć uniknięcia przedterminowych wyborów i pozostania u władzy. Dogadały się. Centroprawicowa PNL, która przez lata nazywała PSD "czerwoną zarazą" nagle weszła z nimi w sojusz. To głęboko rozczarowało dużą część elektoratu, szczególnie prawicowego. Mamy do czynienia ze zwrotem eurosceptycznym. - W Rumunii uważa się, że ich kraj jest traktowany w Unii Europejskiej jako drugorzędny. Panuje przekonanie, że Rumunia jest wykorzystywana przez Zachód, a na jej terenie działają korporacje zachodnie, które nie płacą podatków. Popularne jest np. myślenie, że firmy zachodnie prowadzą w tym kraju rabunkową wycinkę lasów. Tymczasem głównym problemem jest raczej korupcja, bo to ona pozwala na pewne nadużycia ze strony podmiotów zagranicznych. Ten antyunijny refren bardzo brzmi znajomo. - Do tego dochodzi to, że Unia nam nie daje tego, co powinna dawać. Bardzo bolesnym tematem jest kwestia Schengen. Rumunia ciągle nie jest w tej strefie, będzie od 2025 r., a przecież w UE jest od 2007 r. Od 2012 r. spełnia wszystkie warunki, by stać się członkiem strefy. Nie jest tylko ze względu na niechęć niektórych państw UE. Długo akcesję do Schengen blokowała Holandia, póżniej robiła to Austria. Dla Rumunów to upokarzające. Na to wszystko nakładają się zachodzące na Zachodzie zmiany kulturowe (realne czy nie, to już inna sprawa). To to, co Amerykanie nazywają ideologią "woke", a co budzi poważne zastrzeżenia w społeczeństwach bardziej tradycyjnych, takich jak właśnie Rumuni. Nigdzie w Europie nie ma tak wielu ludzi deklarujących przywiązanie do Kościoła, w tym przypadku prawosławnego. To jest wyższy procent niż w też konserwatywnej Polsce. To, co się dzieje w Europie Zachodniej, to jak to jest przedstawiane przez prawicowy internet, jest dla konserwatystów przerażające, oni - mówiąc kolokwialnie - "nie chcą tego mieć u siebie w domu". To kolejny czynnik napędzający ten konserwatywny, eurosceptyczny, a nawet orbanowski zwrot w rumuńskiej polityce. Rozmawiał: Maciej Słomiński --- Bądź na bieżąco i zostań jednym z 200 tys. obserwujących nasz fanpage - polub Interia Wydarzenia na Facebooku i komentuj tam nasze artykuły!