Trzęsienia ziemi w amerykańskim wyścigu prezydenckim spodziewano się od niemal miesiąca. Czyli od momentu feralnej debaty Biden-Trump, po której dla wszystkich stało się jasne, że urzędujący prezydent nie jest w stanie wywalczyć reelekcji. Zanim polityczne wstrząsy wywróciły kandydaturę Bidena, po drodze miało miejsce jeszcze kilka kluczowych wydarzeń jak wpadki prezydenta Stanów Zjednoczonych podczas szczytu NATO czy nieudany zamach na jego republikańskiego rywala w wyścigu do Białego Domu. - Wpływów na Bidena było wiele, ze wszystkich kluczowych źródeł. Najważniejsi okazali się z pewnością darczyńcy oraz partyjni liderzy, tzw. superdelegaci, czyli osoby wysoko postawione w partii - np. byli prezydenci - ocenia w rozmowie z Interią prof. Tomasz Płudowski, amerykanista z Uczelni Ekonomiczno-Humanistycznej w Warszawie. "Ryzyko było bardzo duże". Demokraci zrzucają Bidena z sań Chociaż składowych wycofania się Bidena z prezydenckiego wyścigu jest wiele, to w zgodnej ocenie amerykańskich mediów i ekspertów kluczową rolę odegrał bunt jego własnej partii. Po przegranej w katastrofalnym stylu debacie z Trumpem w szeregach demokratów zaczęła kiełkować niepewność wyniku wyborów i zwątpienie w lidera ich obozu. Po kilku tygodniach i kilku kolejnych ciosach w kampanię urzędującego prezydenta niepewność i zwątpienie przerodziły się w lęk przed porażką i chęć ratowania własnej skóry. - Liderzy demokratów doszli do wniosku, że z Bidenem nie tylko nie są w stanie wygrać wyborów prezydenckich, ale także, że Biden pociągnie ich w dół w walce o Izbę Reprezentantów i Senat - mówi Interii dr Piotr Tarczyński, współtwórca "Podkastu amerykańskiego" i autor książki "Rozkład. O niedemokracji w Ameryce". Wybory całej Izby Reprezentantów i jednej trzeciej składu Senatu odbędą się tego samego dnia co wybory prezydenckie. Demokraci kalkulowali, że słabnący z każdym tygodniem Biden zniechęci elektorat partii do pójścia na wybory, a przez to uderzy też w szanse demokratów na dobry wynik w Kongresie. - Jeśli porównamy wybory do Kongresu łączone z wyborami prezydenckimi i tzw. wybory połówkowe, w połowie kadencji, to różnica we frekwencji jest bardzo duża na korzyść elekcji, w której wybierany jest prezydent - potwierdza to Andrzej Kohut, autor książki "Ameryka. Dom podzielony". - Zależność kampanii do Senatu i Izby Reprezentantów od głównej kampanii, prezydenckiej, jest duża - nie pozostawia złudzeń. Gdyby scenariusz, którego w walce o Kongres obawiali się demokraci, doszedł do skutku, przegrana walka o Biały Dom byłaby dopiero początkiem problemów. Na to liderzy demokratów nie mogli pozwolić ani sobie, ani partii. - Ryzyko było bardzo duże, strach demokratów był uzasadniony - analizuje dr Tarczyński. - Kandydaci demokratów nie chcieli być kojarzeni z niepopularnym kandydatem, który demobilizował wyborców, obniżał poparcie dla całej partii, a przez to zagrażał ich szansom na wybór do Kongresu - komentuje odwrócenie się Partii Demokratycznej od Bidena prof. Tomasz Płudowski z Uczelni Ekonomiczno-Humanistycznej w Warszawie. Wybory w USA. Brutalna kalkulacja demokratów Dla prominentnych figur Partii Demokratycznej alarmujący był nie tyle fakt, że sam Biden sondażowo słabnie w skali całego kraju czy nawet w kluczowych dla losów wyborów stanach wahających się. Gwoździem do trumny kampanii Bidena okazały się wyniki w stanach, które demokraci uważali za tzw. safe states, czyli stany, w których wygrana ich formacji jest niezagrożona - m.in. w New Hampshire, Nowym Meksyku czy Minnesocie. To właśnie w tych niebieskich (niebieski to kolor demokratów - przyp. red.) stanach krytyka kampanii Bidena i nawoływania do jego rezygnacji były najdonioślejsze. - Doszło do tego, że w sondażach kandydaci Partii Demokratycznej do Senatu radzili sobie lepiej niż Biden w skali ogólnokrajowej. Nawet w stanach, w których Biden przegrywał z Trumpem - np. Arizonie czy Wisconsin - kandydaci demokratów do Senatu radzili sobie lepiej niż ich republikańscy przeciwnicy - podkreśla w rozmowie z Interią dr Piotr Tarczyński. Presja ze strony kongresmenów i senatorów nie może dziwić. Już przed debatą Trump-Biden, która uruchomiła lawinę fatalnych dla demokratów wydarzeń, sytuacja Partii Demokratycznej nie przedstawiała się różowo. W Izbie Reprezentantów republikanie mają osiem mandatów przewagi (220 do 212; trzy mandaty pozostają niezależne) i sondaże przewidują utrzymanie przez nich izby niższej Kongresu. W Senacie najmniejszą możliwą większością (51 do 49 głosów) dysponują demokraci, ale w tzw. stanach pierwszej klasy, w których 5 listopada odbędą się wybory, faworytami w większości są republikanie. Mówi Andrzej Kohut, ekspert od amerykańskiej sceny politycznej: - Sytuacja demokratów jest bardzo trudna. Będą mieć duże problemy z utrzymaniem Senatu, a jest poważne ryzyko, że nie uda im się odzyskać także Izby Reprezentantów. Dlatego wielu prominentnych polityków Partii Demokratycznej postrzegało Joe Bidena jako zagrożenie i kulę u nogi ciągnącą na dno także kandydatów na senatorów i kongresmenów. Dr Piotr Tarczyński dodaje, że dla demokratów "wybory prezydenckie to rzut monetą, wybory do Izby Reprezentantów to duża szansa na wygraną republikanów i chodzi o to, żeby była jak najmniej okazała, a wybory do Senatu to niewiadoma". W ostatnich wyborach do Senatu, które miały miejsce w połowie obecnej kadencji, demokratom udało się utrzymać władzę w izbie, co było dużym zaskoczeniem dla komentatorów. Teraz formacja Bidena liczyła na podobnie pomyślny obrót spraw, nawet wbrew dostępnym sondażom. - W każdej z tych trzech sytuacji wszystko zależy od tego, kto jest na czele partii. W amerykańskim systemie politycznym prezydent formalnie i nieformalnie jest głową swojej partii. Albo pcha ją do góry, albo ciągnie w dół - podsumowuje demokratyczną kampanię do Kongresu dr Tarczyński. "Efekt Kamali". Czy uratuje demokratów? Teraz głową Partii Demokratycznej naprawdopodobniej zostanie Kamala Harris, dotychczasowa wiceprezydent w administracji Bidena i kandydatka na ten urząd w kolejnej kadencji. To właśnie Harris ma zdecydowanie największe szanse, żeby otrzymać prezydencką nominację demokratów. Swoją bliską współpracowniczkę namaścił zresztą do tej roli sam Biden, informując rodaków o wycofaniu się z prezydenckiego wyścigu. Pierwsze efekty wycofania Bidena i prawdopodobnego wskazania Harris już zresztą są. W ciągu pierwszych siedmiu godzin po ogłoszeniu decyzji przez urzędującego prezydenta drobni darczyńcy wpłacili na konta organizacji non-profit ActBlue, która zbiera fundusze dla Partii Demokratycznej, aż 47 mln dol. Dla przypomnienia, dotychczasowe fundusze zebrane od początku kampanii Biden/Harris to ok. 240 mln dol. Wymianę kandydata na prezydenta z wielką ulgą i entuzjazmem przyjął też partyjny aktyw. Zwłaszcza z tych stanów i okręgów, gdzie pogarszające się wyniki Bidena mogły przełożyć się na klęski demokratów w bataliach o Izbę Reprezentantów i Senat. - Wymiana Bidena, zapewne na Kamalę Harris, to rzucenie koła ratunkowego demokratom. Już widać większą mobilizację w ich elektoracie i wśród polityków - potwierdza w rozmowie z Interią amerykanista Andrzej Kohut. I dodaje: - To tym ważniejsze, że zwłaszcza wyścig do Senatu układa się dla demokratów niekorzystnie. Będą bronić miejsc w stanach, w których dominują obecnie republikanie - m.in. Zachodniej Wirginii, Montanie czy Ohio. - Baza wyborcza, która zyskała nową energię i nową nadzieję, została podniesiona na duchu, może dać też szanse na wygranie walki o Izbę Reprezentantów i Senat. To będzie zależeć od pieniędzy, mobilizacji wyborców, działań nowego kandydata lub kandydatki na prezydenta - wylicza dr Piotr Tarczyński. Nasz rozmówca podkreśla też znaczenie tej zmiany dla indywidualnych kampanii demokratycznych kongresmenów i senatorów, którzy przy nowym, dającym nadzieję na zwycięstwo kandydacie (a zapewne kandydatce) będą chętniej się pokazywać i grać na wspólny sukces. O ten sukces nie będzie jednak łatwo. Przeprowadzone w ostatnich dniach przed decyzją Bidena sondaże zestawiające Harris z Trumpem dawały co do jednego przewagę liderowi republikanów. I nie była to przewaga minimalna, tylko sięgająca zazwyczaj nawet 6-8 pkt proc. Tymczasem pierwsze badanie wykonane już po wycofaniu się Bidena, przez ośrodek Morning Consult, dało Trumpowi zaledwie 2 pkt proc. przewagi. To o tyle ważne, że jest to najmniejsza różnica między tą dwójką w ostatnim czasie, a próba badawcza była bardzo liczna i wyniosła ponad 4 tys. respondentów. W Stanach Zjednoczonych już można usłyszeć o "efekcie Kamali", który ma podnieść z desek Partię Demokratyczną i dać jej impet na pozostałą część kampanii. Pytanie, czy ten efekt może przerodzić się w coś trwalszego, kiedy już republikanie przegrupują siły i skalibrują swoją kampanię konkretnie pod urzędującą wiceprezydent. Prof. Tomasz Płudowski z Uczelni Ekonomiczno-Humanistycznej w Warszawie jest w tej kwestii sceptyczny. - W tym roku, co rzadkie, do wzięcia przez republikanów jest większość zarówno w Senacie oraz Izbie Reprezentantów, jak i większość prezydenckich głosów elektorskich. Demokraci najbliżej większości są w Senacie - ocenia amerykanista. Na koniec dodaje: - Wymiana Joe Bidena na Kamilę Harris może im nieco pomóc, ale wynik jest daleki od pewnego.