Na czym ów błąd polega? Na założeniu (zwykle nieuświadomionym), że Rosja stanowi dla Ameryki takie samo zagrożenie, jak dla Polski i reszty krajów Europy Środkowo-Wschodniej. Tymczasem wcale tak nie jest. Wojna w Ukrainie. Konfrontacja poza atomowym ringiem Arsenał jądrowy, jakim dysponuje Federacja Rosyjska, to istotny atut i narzędzie polityki zagranicznej Kremla. W relacjach z Waszyngtonem pełni rolę straszaka i pozwala wymuszać pewne pożądane zachowania. Ale w ograniczonym zakresie - wszak USA dysponują arsenałem równoważnym, a groźba wzajemnego zniszczenia w zasadzie znosi ryzyko, że którakolwiek ze stron sięgnie po "najtęższy argument". Niejako zatem z konieczności pola konfrontacji znajdują się poza "atomowym ringiem". Gdzie? Można wyróżnić dwa obszary: militarny (konwencjonalny) i gospodarczy. Dla pełnego obrazu odnotujmy istnienie innych pól rywalizacji - sportowej, naukowej czy kulturalnej - z zastrzeżeniem, że dla podjętych w tekście rozważań mają one wtórne znacznie i nie będę poświęcał im uwagi. A więc potencjał wojskowy (niejądrowy). Jeszcze na początku 2022 roku - nim przyszedł "ukraiński sprawdzian" - mogliśmy sądzić, że dla sił zbrojnych USA armia rosyjska stanowi poważne wyzwanie. Dziś mamy już jasność, że wojsko Putina to olbrzym na glinianych nogach, nieradzący sobie z ujarzmieniem średniej wielkości państwa. Przestarzały, niedoposażony, źle dowodzony i wyszkolony. Gdzie mu zatem "startować do supermocarstwa"? Podobnie rzecz się ma z ekonomią: rosyjska jest kilkunastokrotnie mniejsza od amerykańskiej, nieinnowacyjna i niekonkurencyjna. Rosyjscy menadżerowie nie narzucą amerykańskim własnych zasad gry, za to efektywność wielu ich przedsięwzięć zależy od tego, co dzieje się i wydarzy za oceanem. Dość wspomnieć, że kluczowe dla rosyjskich precyzyjnych systemów uzbrojenia komponenty elektroniczne w 80 proc. pochodzą z USA - i mowa o sytuacji AD 2024, gdy Rosja przestawiła gospodarkę na tory wojenne (a więc, wedle własnej propagandy, uniezależniła ją od obcych wpływów). Ten przykład dowodzi nieszczelności sankcji, a więc też i jakiejś porażki Zachodu, nade wszystko jednak ilustruje rosyjską słabość ekonomiczną i technologiczną. USA: Idea eksportu demokracji jest w kryzysie Amerykańska dominacja wojskowa i gospodarcza to w gruncie rzeczy oczywiste fakty, jednak ich skutki często nam umykają. Nie dopuszczamy myśli, że Amerykanie wcale nie muszą doprowadzić do porażki Rosji, by czuć się bezpiecznie. Nie widzimy, że nawet względnie silna Federacja nie stanowi dla USA fizycznego zagrożenia. Jest na to "za krótka". W naszej ocenie stanu rzeczy górę biorą lęki, których źródłem jest położenie i sytuacja geopolityczna Polski. "Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia" - nie bez kozery głosi popularne powiedzenie. Etnocentryzm to przypadłość uniwersalna, Polacy nie są tu żadnym wyjątkiem. Ale w tym konkretnym przypadku idzie też o zadawnione przekonanie dotyczące roli USA. Mówiąc wprost, nadal chcemy wierzyć - my i inne narody środkowo-europejskie - że Stany to "światowy żandarm", ignorując wątpliwości, które wobec takiego statusu mają sami Amerykanie. Izolacyjne tendencje nie są w USA nowe, od zarania republiki stanową element tamtejszej kultury politycznej. Niekiedy biorą górę, innym razem się marginalizują. Na przestrzeni ostatnich kilkunastu lat są w fazie wznoszącej. Zbiegła się ona z uzyskaniem przez Stany pełnej energetycznej niezależności. Zanikł więc ekonomiczny powód "eksportu i ochrony demokracji", a fala autokratycznego populizmu podmyła motywacje ideologiczne. Obywatele USA (nie tylko politycy, a pośród nich nie tylko trumpiści) coraz częściej i coraz liczniej mają gdzieś demokrację - co o zgrozo dotyczy także ich własnego kraju. Wojna w Ukrainie. Co widać przez "waszyngtońskie okulary"? "Po drodze" pojawiły się Chiny, których możliwości i aspiracje wywołują obawy tak waszyngtońskich elit, jak i zwykłych ludzi w interiorze. W efekcie doszło do zmiany geopolitycznego paradygmatu: Rosja w amerykańskich oczach została zdegradowana do roli regionalnego mocarstwa, "schodzącego", a na pierwszy plan wysunęła się Chińska Republika Ludowa. To przygotowanie do konfrontacji z ChRL - które fizyczną postać może przybrać w rejonie Pacyfiku - stało się priorytetem USA. Odpowiednie kroki podejmowano już wcześniej, niektóre na początku wieku, ale to za prezydentury Trumpa reorientacja na Chiny i "basen pacyficzny" stała się esencją agendy politycznej Białego Domu. Mimo zmiany prezydentury i niezależnie od tego, co działo się w Ukrainie od 2022 roku, ten kierunek amerykańskiej polityki został utrzymany. I to z jego perspektywy należy oceniać zaangażowanie Stanów Zjednoczonych w pomoc dla Kijowa. Co zatem widzimy, zakładając "waszyngtońskie okulary"? Ano całkiem korzystną sytuację - wykrwawioną militarnie (koszmarne straty) i gospodarczo (zerwane kooperacje) Rosję. Rosję pozbawioną narzędzi szantażu energetycznego w sposób na tyle oczywisty słabą, że już nawet nie będącą w stanie grać va banque. Putin już nikomu nie podyktuje "warunków bezpieczeństwa" w Europie, co z nadzieją na sukces uczynił zimą 2021 roku. Dziś w najlepszym razie może docisnąć Kijów - i to tylko wtedy, gdy Biały Dom mu na to pozwoli. Wojna Ukraina - Rosja. Wypłukane poczucie winy Zarazem nie jest ta Rosja na tyle słaba, by się rozpaść, co w kontekście kontroli nad arsenałem jądrowym ma dla Waszyngtonu żywotne znaczenie. Nie trzeba się bać, że głowice przejmie jakiś regionalny watażka. Ale najistotniejsza w tym obrazie "słabo-siły" jest mimo wszystko zachowana, choć ograniczona rosyjska podmiotowość wobec Chin. Nie byłoby jej, gdyby Federacja spektakularnie przegrała wojnę z Ukrainą - co przy odpowiedniej zachodniej pomocy byłoby możliwe. W takim scenariuszu Pekin miałby łatwiej z doprowadzeniem do pełnej wasalizacji Rosji i "położeniem łapy" na rosyjskich zasobach. A tej synergii najbardziej obawiają się w Waszyngtonie: chińskiej siły korzystającej z bezwarunkowo dostępnych rosyjskich minerałów. Póki co Putin jeszcze walczy, czego dowodem może być jego "romans" z Kim Dzong Unem, niechętnie przyjmowany w Pekinie. Nie zrealizował się inny scenariusz: silnej swoim zwycięstwem Rosji, która na fali pewności siebie zechciałaby razem z Chinami - jak równy z równym - przemeblować świat. Gdyby Ukraina szybko upadła, najważniejsi gracze nie wiedzeliby jak potiomkinowska jest rosyjska armia, ba, w samej Rosji by tego nie wiedzieli i grali "na ostro". Kto wie, czy nie z sukcesem, rozumianym na przykład jako wystraszenie zachodnioeuropejskich sojuszników Polski. No ale do tego nie dojdzie. Koszty (patrząc z tej amerykańskiej perspektywy)? Rosję wykrwawiono ukraińskimi rękoma, nie zginął przy tym żaden amerykański żołnierz. A wydatek rzędu kilkuset miliardów dolarów (a właściwie kilkudziesięciu, bo duża część pomocy dla Kijowa została w Stanach jako zlecenia dla tamtejszego przemysłu obronnego) spustoszenia w budżecie USA nie wywoła. Jest jeszcze dyskomfort sojuszników z europejskiej wschodniej flanki, no i samych Ukraińców, którzy czują się porzuceni. Ale izolacjonizm i brak motywacji ideologicznej skutecznie wypłukują z Amerykanów poczucie winy. Oni siebie i swoich interesów nie zdradzili. Marcin Ogdowski