Pod koniec pierwszej dekady XXI wieku na 100 kobiet przypadało w Rosji 86 mężczyzn. Stan ten nie uległ poważniejszym zmianom w kolejnym dziesięcioleciu, w którym pogłębił się inny problem - tak przynajmniej widzą sprawy na Kremlu. Otóż gdy upadał ZSRR, ludność Rosji w 90 proc. składała się ze Słowian. W 2022 roku "biali" obywatele Federacji stanowili 72 proc. populacji, a kraj zamieszkiwało już niemal 20 mln muzułmanów. Tymczasem na przestrzeni ostatnich dekad dzietność we wspólnotach etnicznie nierosyjskich (i nieprawosławnych) utrzymywała się na poziomie znacznie wyższym niż wśród Rosjanek - w Dagestanie nawet trzykrotnie, generalnie (uśredniając) pozostawała w relacji 2,4:1,5. I na to wszystko przyszła pandemia COVID-19. W 2020 roku śmiertelność w Rosji wzrosła o 18 proc. - w pierwszym roku zarazy zmarło 2,1 mln osób, o 324 tys. więcej niż w 2019 roku. Ujemny przyrost naturalny urósł do 660 tys. (w 2020 roku urodziło się 1,44 mln nowych obywateli Federacji) i był największy od 2005 roku. W zestawieniach procentowych tak tragiczne dane odnotowano w 1993 roku (wzrost śmiertelności o 17,8 proc.), a wcześniej w 1947 roku (37,2 proc.). W pierwszym przypadku było to pokłosie rozpadu Związku Radzieckiego i towarzyszącej mu gospodarczej zapaści, w drugim - skutek powojennej klęski głodu. A trzeba tu zastrzeżenia, że oficjalna liczba rosyjskich ofiar pandemii z lat 2020-2022 - 390 tys. osób - jest kwestionowana. Zdaniem specjalistów (epidemiologów i statystyków, także rosyjskich) Rosja doświadczyła największej po Indiach liczby zgonów z powodu koronawirusa. Prawdopodobnie był to aż milion dodatkowych śmierci. Te przypuszczenia znajdują częściowe potwierdzenie w danych Rosstatu. Zgodnie z nimi tylko w okresie od kwietnia 2020 do września 2021 roku w kraju zmarło ponad 600 tys. osób więcej, niż wynosiła średnia dla podobnych okresów na przestrzeni poprzednich pięciu lat (wzrost o prawie 27 proc.). Ostatnia deska ratunku A teraz czas wyjaśnić, po co te statystyki. Iwan Krastew, znakomity bułgarski politolog, w lipcu 2022 roku udzielił wywiadu "Newsweekowi". Zapytany o to, czego chce Putin, odparł: "(...) on nie jest zainteresowany terytorium, tylko ludnością. Ma obsesję demograficzną. Od jakiegoś czasu powtarza, że gdyby nie rewolucja i II wojna światowa, Rosja miałaby dziś 500 mln mieszkańców. (...) Jest przekonany, że dla przetrwania w nowym świecie Rosja potrzebuje mężczyzn i kobiet Ukrainy. Bo dla niego Ukraińcy są Rosjanami. Unifikacja historycznej Rosji z Ukrainą i Białorusią to jego obsesja numer jeden". Obsesja nie tylko Putina, bo wchłonięcie Ukrainy i wynarodowienie miejscowej ludności to dla wielu rosyjskich decydentów i przedstawicieli elit, także intelektualnych, "ostatnia deska ratunku". W przeciwnym razie Rosji grozi rewolucja kulturowa, związana ze spadkiem liczby etnicznie rosyjskiej i prawosławnej ludności na rzecz muzułmanów z Kaukazu i Azji Centralnej. To także dlatego zaczęła się wojna w pełnoskalowym wymiarze. 2014 rok rozochocił Rosjan - zapragnęli raz jeszcze sięgnąć do atrakcyjnego ukraińskiego i słowiańskiego rezerwuaru ludnościowego. Wówczas, po aneksji Krymu, populacja Rosji wzrosła o dwa miliony osób, w większości o "pożądanych cechach kulturowych". Rosyjskojęzyczność Ukraińców ze wschodnich obwodów i bliskość kulturowa z całą resztą dawały nadzieję na kolejny równie bezproblemowy zastrzyk "sił witalnych". Rzecz w tym, że tego rodzaju kalkulacje osadzone są w feudalnych strategiach politycznych. Bezwolna ludność, godząca się na wyroki władców i narzucane przez nich reguły - to wizja, która stoi w sprzeczności z pooświeceniowymi ideami porządku społecznego. Kreml nie chciał tego zauważyć i mocno się sparzył. W efekcie Rosja wpakowała się w jeszcze większe kłopoty demograficzne, tracąc kolejne miliony mężczyzn. Setki tysięcy zginęło, setki tysięcy uciekło z kraju. Kolejne rzesze odniosły rany, a wielu okaleczonych umrze przedwcześnie, mnóstwo, choćby z uwagi na matrymonialną nieatrakcyjność, nie weźmie udziału w procesie reprodukcji. Dramatyczny współczynnik dzietności Paradoksalnie taki stan rzeczy może być jednym z powodów wciąż obserwowanej determinacji Kremla. W takim ujęciu skala ubytków podbija stawkę - rosyjskie elity mogą czuć się jeszcze bardziej skazane na konieczność pozyskania ukraińskiej ludności, bo tylko w taki sposób można szybko powetować koszmarne straty. A taka refleksja wyklucza scenariusz rychłego zakończenia wojny. Chyba że Ukraina rzeczywiście nie wytrzyma. Czy są ku temu demograficzne przesłanki? W wyniku działań wojennych kraj opuściło co najmniej 6 mln ludzi. Z prognoz Ukraińskiego Instytutu Demografii (UID) wynika, że w 2025 roku na terenie kontrolowanym przez rząd w Kijowie przebywać będzie 25 mln ludzi. Obecnie jest to około 28 mln osób, czyli zakładany jest dalszy odpływ ludności. W realiach restrykcyjnych przepisów obejmujących mężczyzn między 18. a 60. rokiem życia oznacza to przede wszystkim migrację kobiet i dzieci. Już dziś w Ukrainie obserwowana jest wyraźna nadreprezentacja mężczyzn w młodym i średnim wieku, zatem w kolejnym roku ta tendencja tylko się utrwali. Nowych dzieci przybędzie niewiele, bo wojna nie sprzyja podejmowaniu decyzji o reprodukcji. Nic dziwnego więc, że wedle UID współczynnik dzietności w Ukrainie spadnie do poziomu 0,9. A to oficjalny szacunek - już dziś nie brakuje głosów, że prawdziwy współczynnik wynosi 0,6. Tymczasem dla zachowania zastępowalności pokoleń musi on utrzymywać się na poziomie 2,1. Objawy demograficznego załamania, będącego długofalowym skutkiem rosyjskiej inwazji, da się załagodzić - w tym większym zakresie, im więcej uchodźców wróci do domu. Niestety, im dłużej trwa wojna, tym bardziej spada odsetek uciekinierów deklarujących gotowość powrotu do kraju. Latem tego roku tylko połowa ukraińskich uchodźców przebywających w Polsce planowała taki krok, większość "po zakończeniu działań wojennych". Większość "niezdolnych do służby" Spadająca liczba ludności przywodzi do wniosku, że maleją rezerwy mobilizacyjne Ukrainy. Jeszcze kilka tygodni temu sądziłem, że władzom w Kijowie zabraknie zasobów do odtwarzania potencjału armii dopiero za kilka lat. Optymizm brał się z wyników przeprowadzonej niedawno obowiązkowej rejestracji rekrutów - ujawniła ona, że w kraju żyje ponad 3 mln mężczyzn w wieku poborowym, dotąd nieobjętych mobilizacją. Przy obecnej intensywności działań zbrojnych taki zasób wystarczyłby na trzy do pięciu lat, bez sięgania po drastyczny środek w postaci powoływania większej liczby kobiet oraz dzieci i starców Niestety coraz częściej mówi się, że z tych trzech milionów tylko jedna piąta mężczyzn nadaje się do noszenia broni. Takie głosy płyną z ukraińskiej armii, na razie nieoficjalnie. MON je dementuje, ale zakres realizacji planu mobilizacyjnego - wynoszący 20 proc., choć winien być 3-4 razy większy - zdaje się potwierdzać te opinie. Prawdopodobnie sprawnych i zdrowych mężczyzn jest w Ukrainie więcej, ale na skutek praktyk korupcyjnych liczba "niezdolnych do służby" znacząco się multiplikuje. W ostatecznym rozrachunku i tak nie ma większego znaczenia, z jakich powodów rekrutów zabraknie - czy rzeczywiście ich nie będzie czy "tylko" nie będą chcieli walczyć. W obu przypadkach oznacza to klęskę ukraińskiej operacji obronnej. Energiczni i... schorowani Ale żeby zostawić światło w tunelu zwróćmy uwagę na kondycję armii rosyjskiej. W Ukrainie walczą przede wszystkim kontraktorzy, skuszeni wysokim - jak na rosyjskie realia - uposażeniem. I jakkolwiek większość z nich ginie lub zostaje ranna, a system wypłat - jak wszystko w Rosji - obciążony jest korupcją i oszustwami, w generalnym rozrachunku pójście na wojnę się opłaca. W najgorszym razie państwo zapewnia rodzinie poległego lub rannego odszkodowanie, które w większości przypadków i tak przekłada się na znaczącą poprawę warunków życiowych. Gdy żyje się byle jak, niewiele trzeba do poprawy losu - putinowski reżim doskonale tę zależność wykorzystuje i nadal ma na ten cel finansowe środki. Ale żadna skarbonka nie jest bez dna i pieniądze po prostu muszą się skończyć. Nie czas i miejsce, by ze szczegółami rozważać ekonomiczne scenariusze dla Rosji, dość napisać, że te najbardziej dla Kremla optymistyczne zakładają możliwość podtrzymania wysiłku finansowego na obecnym poziomie do końca 2025 roku. Ale szybciej mogą skończyć się inne zasoby. "Zmieszali nas z motłochem. 40 proc. z nich ma ponad 50 lat. A wśród nowych żołnierzy trzy czwarte to starsi mężczyźni", skarży się oficer wojsk powietrznodesantowych. Cytuje go "Wiorstka", opozycyjna rosyjska redakcja, której dziennikarze od dawna opisują kondycję armii Putina. Z ustaleń "Wiorstki" wynika, że w ostatnich miesiącach nasiliła się tendencja, której skutkiem jest starzenie się wojska. Ten problem dotykał Rosjan już wcześniej (Ukraińców też), ale czym innym jest średnia wieku poborowych oscylująca w okolicy czterdziestki, a czym innym sytuacja, gdy żołnierze mają 10 lat więcej. "I co z tego? Są energiczni, są ojcami. Są doświadczeni", przekonywał "Wiorstkę" jeden z rozmówców z ministerstwa obrony. Jednak żołnierze nie zgadzają się z takim stawianiem sprawy. Według nich, starsi koledzy nie radzą sobie z noszeniem ciężkich plecaków, kopaniem rowów i okopów. "Chorują. Wszyscy są chorzy. Bolą ich nogi, boli ich głowa, są powolni", relacjonuje jeden z wojskowych. Gdzie są młodsi ochotnicy? Z jakiego powodu są "niezdolni do służby", "niepowoływalni"? To kluczowe pytania, bo panami w mocno średnim i starczym wieku wojny wygrać się nie da... Marcin Ogdowski --- Bądź na bieżąco i zostań jednym z 200 tys. obserwujących nasz fanpage - polub Interia Wydarzenia na Facebooku i komentuj tam nasze artykuły!