- Kiedy dostałem wyniki badania, to nie wierzyłem, że coś takiego w ogóle jest możliwe w Polsce: tak gigantyczne zanieczyszczenie i takimi substancjami, które nie występują nigdzie indziej w kraju, bo są związane z modelem produkcyjnym. Nie miałem też pojęcia, że można w tak nieodpowiedzialny i bezmyślny sposób prowadzić gospodarkę odpadową i ściekową. Czytałem w tych dokumentach z przerażeniem, że oni po prostu te wszystkie ścieki mieszali ze sobą i zrzucali do Wisły. Czytałem o tym, że składowiska odpadów nie mają żadnych uszczelnień - mówi dr hab. inż. prof. AGH Mariusz Czop z Wydziału Geologii, Geofizyki i Ochrony Środowiska Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie.Naukowiec od ponad dekady bada oddziaływanie Zakładów Chemicznych Zachem na środowisko. W 2010 r. został zaproszony do współpracy przy projekcie badawczym prowadzonym przez firmę z Kielc, która wygrała rozpisany przez Zachem przetarg na opracowanie podsumowania z badań realizowanych na terenie Zakładów Chemicznych. Mariusz Czop zajął się wówczas modelowaniem hydro-geologicznym Zachemu. "Lista 80" Problem skażenia terenów "pozachemowskich" to bardzo zawiły i obszerny temat. - Te zanieczyszczenia nie są od dziś, ani od wczoraj - mówi Interii Renata Włazik, mieszkanka bydgoskiego osiedla Łęgnowo-Wieś i założycielka facebook’owe grupy "Zachem bomba ekologiczna Bydgoszczy". Początki skażenia terenów, które obecnie są częścią terytorium miasta Bydgoszczy, sięgają czasów II wojny światowej. Wówczas w Puszczy Bydgoskiej powstała niemiecka fabryka zbrojeniowa D.A.G. Fabrik Bromberg, gdzie produkowano amunicję. Pod koniec wojny zaadoptowano do użytku część poniemieckiej infrastruktury. W 1948 roku powstały Zakłady Chemiczne Zachem, które zajmowały się produkcją wyrobów chemicznych. W latach 1986-88 przeprowadzono badania migracji skażeń w rejonie Zakładów Chemicznych Zachem. - Ponad 3-letnie badania - jedyne jak dotąd kompleksowe - wykazały, że na tych terenach jest wiele źródeł skażenia związkami chemicznymi, które będą rozkładać się w przyrodzie setki lat, o ile w ogóle się rozłożą. Wykazały też, że co najmniej 30 proc. terenów Zachemu jest zanieczyszczone - mówi pani Renata. Jak dodaje, w raporcie z badań naukowcy rekomendowali zwiększenie monitoringu terenów zachemowskich. "Należy zaprojektować i wykonać sieć otworów obserwacyjnych, umożliwiających kontrolę jakości wody w rejonach wszystkich składowisk odpadów poprodukcyjnych" - czytamy we wnioskach i zaleceniach ujętych w dokumentacji hydrogeologicznej, do której dotarła Interia. - Niestety, nie dość, że tego nie zrobiono, to zminimalizowano pobór próbek wody z piezometrów. (piezometr to wydrążony w ziemi otwór, który służby pobieraniu próbek wody, m.in. w celu przeprowadzania badań chemicznych - red.). W czasie badań prowadzonych w latach 80. na terenach Zachemu działało prawie sto pięćdziesiąt piezometrów. Kilka lat temu tych urządzeń było już tylko ok. 20, a próbki wody pobierano z małą częstotliwością i nie ze wszystkich - wylicza Renata Włazik. Podkreśla też, że teraz nikt nie uznaje tych badań, bo pochodzą z lat 80. Zmiany w podejściu do problematyki ochrony środowiska przyniósł rok 89. W styczniu 1990 roku, w związku z uzgodnieniami przyjętymi podczas obrad Okrągłego Stołu, opublikowano tzw. "Listę 80", czyli zakładów najbardziej uciążliwych dla środowiska. Na tej liście znalazł się Zachem. - W okresie transformacji, kiedy zaczęto rozmawiać o kwestiach środowiskowych, to nie było pieniędzy na rozwiązywanie takich problemów. Przesuwano je na dalszy plan, bagatelizując nadal skutki. Gdyby podjęto wtedy działania naprawcze, to przywrócenie tych terenów do normalności kosztowałoby ok. kilkadziesiąt milionów złotych. Wolano jednak tuszować sprawę i udawać, że nie ma problemu. Skutkiem tego, dzisiaj ocenia się, że oczyszczenie terenów po Zachemie może kosztować już ponad 2,5 mld zł - wskazuje pani Renata. Zachem został skreślony z "Listy 80" w 2001 r. Nie oznaczało to jednak końca kłopotów z zanieczyszczeniami. Ogniska zanieczyszczeń W 2014 roku Zakłady Chemiczne upadły, a Prezydent Miasta Bydgoszczy zgłosił szkody w środowisku do Regionalnej Dyrekcji Ochrony Środowiska (RDOŚ) w Bydgoszczy ze wskazaniem ognisk zanieczyszczeń. Dwa lata później zmienił się lokalny dyrektor RDOŚ. - W mieście pojawił się człowiek z Łodzi. To bardzo ważne, że to był człowiek z zewnątrz, bo w Bydgoszczy wszystko kręciło się w tym samym sosie - mówi nam prof. Czop. Nowy dyrektor napisał oficjalny list do rektora AGH z prośbą o nawiązanie współpracy między AGH a RDOŚ-em w Bydgoszczy i skierowanie do pomocy osób, które zajmują się tematem Zachemu. - Wtedy rzeczywiście wsparliśmy RDOŚ i stworzyliśmy kilka opracowań, które pokazywały skalę zagrożenia - wspomina profesor. - Zachem pod koniec swojej działalności prowadził działania, żeby umniejszyć swoją szkodę w środowisku i przedstawić lepszy obraz sytuacji. Wykazywał jako tereny zanieczyszczone tylko tereny kilku składowisk w obrębie zakładu. Zanieczyszczonych obiektów było jednak dużo więcej. To były miejsca, gdzie znajdowały się instalacje przemysłowe i z nich latami wylewały się jakieś zanieczyszczenia. To były miejsca, gdzie wylewano zanieczyszczenia w lesie i oni o tym wiedzieli, bo to była powszechna praktyka w latach 50. To były miejsca, gdzie doszło do kilku awarii na terenie Zachemu i gdzie duże ilości ścieków albo chemikaliów wyciekły do gruntu - wylicza naukowiec. Jak podkreśla, ognisk zanieczyszczeń nie było kilka, ale około dwudziestu. - W ramach postępowania, przy którym współpracowaliśmy z RDOŚ-em, wskazaliśmy te ogniska zanieczyszczeń. W trakcie tych działań udało się odnaleźć archiwalną mapę, na której jedna trzecia terenów Zachemu była zaznaczona jako tereny zanieczyszczone - opowiada. - Wraz z moim zespołem przeprowadziłem wstępne wyliczenia, z których wynika, że oczyszczenie obszaru Zachemu tylko do stanu akceptowalnego, nie zaś do stanu naturalnego czystej pierwotnej przyrody, może kosztować nawet do 2,65 mld zł. Nikt nie oczekuje tych pieniędzy od razu, ale nad tym tematem trzeba się zastanowić i przynajmniej zatrzymać tę migrację zanieczyszczeń, a nie dopuszczać do tego, żeby te zanieczyszczenia dopływały do Łęgnowa-Wsi - wskazuje prof. Czop. Syndyk odcina darmową wodę W 2014 roku, po upadku Zachemu, syndyk masy upadłościowej zaprzestał dostarczania wody pitnej mieszkańcom osiedla Łęgnowo-Wieś. Mieszkańcy osiedla korzystali z darmowej wody od 1969 roku, kiedy to Prezydium Wojewódzkiej Rady Narodowej w Bydgoszczy z uwagi na zanieczyszczenie wód podziemnych zobowiązało Zachem do nieodpłatnych dostaw wody pitnej mieszkańcom wsi Plątnowo i Łęgnowo. - Syndyk wypowiedział umowę. Twierdzono, że te dostarczanie (darmowej - red.) wody przewidziano tylko na 40 lat. Mieszkańcy znaleźli jednak oryginalne dokumenty, w których jest napisane, że mają mieć dostarczaną darmową wodę do czasu ustąpienia zanieczyszczeń. Wtedy urzędnicy miejscy w Bydgoszczy zaczęli przekonywać, że to zanieczyszczenie ustąpiło. Przeprowadzono nawet badania tej wody i stwierdzono, że woda jest czysta - opowiada profesor. - Problem polega na tym, że zanieczyszczenia, które występują na terenach po Zachemie, nie występują w polskich normach dotyczących jakości wody do picia. Nie zrobiono ich oznaczeń, bo jak się nie wie, że coś ma się zrobić, to się tego nie robi. Ale to nie oznacza, że tego tam nie ma - wskazuje prof. Czop. Substancje, o których mówi naukowiec to m.in. związki AOX, czyli adsorbowalne związki chlorowcoorganiczne, w obrębie której to grupy występują bardzo licznie substancje o własnościach rakotwórczych i uszkadzających materiał genetyczny. - Do dzisiaj Generalny Inspektorat Ochrony Środowiska (GIOŚ - red.), czyli organ powołany do ochrony środowiska, nie ma możliwości przeprowadzenia adekwatnych i kompleksowych badań, które umożliwiłyby wykrycie związków chemicznych występujących na terenach pozachemowskich. Organy nie mają nawet laboratorium, które byłoby w stanie to zbadać. GIOŚ może zbadać obecność podstawowych związków chemicznych, ale już nie AOX-ów, czyli zbioru substancji chemicznych zanieczyszczających tutejsze środowisko i powodujących, że woda staje się ściekiem - twierdzi Renata Włazik. "Woda jak gnojówka" Po odcięciu dostaw darmowej wody przez syndyka w Bydgoszczy zorganizowano spotkanie przedstawicieli miasta z mieszkańcami osiedla Łęgnowo-Wieś, podczas którego zaprezentowano wyniki przeprowadzonych badań. Lokalne media donosiły wtedy, że sprawujący wówczas funkcję zastępcy dyrektora Wydziału Gospodarki Komunalnej i Ochrony Środowiska w Urzędzie Miasta Bydgoszczy Grzegorz Boroń poinformował mieszkańców, że nigdzie nie stwierdzono przekroczeń dopuszczalnych norm i oświadczył, że "to znaczy wszędzie tę wodę można pić". W odpowiedzi słuchacze krzyczeli: "Niech sam spróbuje tej gnojówki! Zapraszamy na konsumpcję!". Prof. Czop po przeczytaniu doniesień medialnych na temat przebiegu tego spotkania, skontaktował się z panią Renatą, zaniepokojony zarzutami mieszkańców dotyczącymi brunatnego zabarwienia wody. - Zachem pokazywał, że zanieczyszczenia sięgają mniej więcej do torów (kolejowych - red.), natomiast w ogóle nie mówił o tym, że te zanieczyszczenia sięgają dużo dalej - 500-600 metrów dalej - już w odległości kilkuset metrów od Wisły - tłumaczy Interii. - Później, kiedy miasto zaczęło już naliczać opłaty za wodę i rachunki okazały się wysokie, ludzie zaczęli masowo budować studnie kopane. Okazało się, że wcześniej mieszkańcy wykorzystywali wodę dostarczaną przez Zachem do nawodnień rolniczych, podlewali nią warzywa - opowiada naukowiec. I dodaje, że na tym terenie powstało wówczas nawet 150 studni. Część mieszkańców nie zdecydowała się wtedy na podłączenie nieruchomości do miejskiego wodociągu z uwagi na koszt takiej inwestycji. "Wszystkie kurczaki zdechły" Woda ze studni - tak jak ta wcześniej dostarczana przez Zachem - zaczęła być wykorzystywana przez rolników do podlewania warzyw, a przez część mieszkańców do picia. - Dlatego przeprowadziliśmy badania WODA+. Po pierwsze, żeby zobaczyć, jaka jest rzeczywista ilość wybudowanych studni. Po drugie, aby poedukować ludzi, żeby jednak z tej wody nie korzystali. Zdarzały się nawet takie przypadki, w których jeden z mieszkańców pił wodę ze studni i dawał ją swoim dzieciom, a sąsiadka obok mówiła, że poiła tą wodą kury i wszystkie kurczaki zdechły - opowiada prof. Czop. Dodaje też, że trzecim powodem przeprowadzenia badań była chęć zwrócenia uwagi decydentów na problem zanieczyszczeń. W ramach realizacji projektu WODA+ naukowcy pobrali łącznie 116 próbek wody, w czterech seriach pomiarowych w okresie wrzesień-grudzień 2017 r. oraz na początku lutego 2018 r. Badano wodę m.in. ze studni indywidualnych i cieków powierzchniowych. Próbki przebadano pod kątem zawartości 64 wskaźników fizykochemicznych. W tym celu wysłano je do prywatnego laboratorium w Polsce i do ośrodka w Wielkiej Brytanii. Jak czytamy w raporcie z badań, fenol w studniach indywidualnych stwierdzono w blisko 60 proc. badanych próbek, toluen wystąpił w 11,3 proc. próbek, zaś niezidentyfikowane związki organiczne (wyrażone wysoką zawartością ogólnego węgla organicznego) w 34 proc. przypadków. Stwierdzono też niezadowalający lub zły stan jakościowy wód ujmowanych płytkimi studniami przydomowymi na terenie osiedla Łęgnowo-Wieś. W żadnej z badanych studni woda nie spełnia standardów przydatności do picia przez ludzi ani zwierzęta. W prawie połowie przypadków nie nadawała się do podlewania trawnika, a w ponad jednej trzeciej przypadków - do uprawy warzyw. - Napisałam w tej sprawie petycję do rządu. 9 lutego minęły trzy lata od momentu, kiedy osobiście złożyłam ją w Kancelarii Prezesa Rady Ministrów. W 2019 w KPRM złożyłam pakiet wniosków w tym temacie. Interweniowałam w wielu instytucjach i organach. Niestety jak dotąd bez adekwatnego skutku - komentuje Renata Włazik. Po przeanalizowaniu wyników badań działania podjął również prof. Czop. - Okazało się, że dwie trzecie studni jest zanieczyszczonych. Woda nie nadaje się do picia, ani do żadnego innego celu. Nie powinna być w ogóle używana, bo część substancji, które tam występują to substancje lotne, które mogą przenikać do powietrza. Parują i przez to mogą powodować zagrożenie - podkreśla naukowiec. - Kiedy odkryłem, że część ludzi pije tę wodę, złożyłem doniesienie do prokuratury - mówi.