Sprawa pani Joanny wyszła na jaw po materiale "Faktów TVN", gdzie opowiedziała o swojej historii. Z kolei w poniedziałek, na łamach dziennika "Fakt", udzieliła obszernego wywiadu, w którym tłumaczy, dlaczego zdecydowała się na upublicznienie przebiegu wydarzeń po trzech miesiącach i jak się z tym czuje. Zamieszenie wokół pani Joanny. "Czułam smutek, potem przyszedł czas złości" Pani Joanna wyznała, że 27 kwietnia wróciła z pracy bardzo zmęczona i postanowiła odpocząć. - Nalałam sobie lampkę wina, położyłam się na kanapie i włączyłam film. W ten sposób próbowałam się uspokoić, ale nie udało się. Czułam niepokój, więc zrobiłam to, co robi każda odpowiedzialna osoba - poprosiłam o pomoc wykwalifikowaną osobę - relacjonuje kobieta. - Nie rozumiem, dlaczego moje zachowanie jest teraz napiętnowane. Nigdy w życiu bym nie pomyślała, że moja własna lekarka może mnie oszukać - podkreśla i pyta, "jak kobieta może tak zrobić kobiecie?". Jak dodaje, po tym, co spotkało ją na szpitalnym oddziale, "zastanawiała się, czy ma prawo do żałoby". - Dałam sobie prawo do smutku i przestrzeń na to, żeby płakać. I ten płacz dawał mi dużo ukojenia - przekonuje w rozmowie. Dalej wspomina też, że po etapie przygnębienia "przyszedł czas złości". To wówczas "zrozumiała, że spotkała ją krzywda i że jest ofiarą tej sytuacji". Trzy miesiące od wydarzeń. Pani Joanna o swojej decyzji Wątpliwości opinii publicznej budzi fakt, dlaczego kobieta zdecydowała się na wyznanie po trzech miesiącach. Jak przekonuje w rozmowie z "Faktem", początkowy czas był dla niej "ciężki". Dopiero po rozmowie ze swoją pełnomocniczką zrozumiała, co się wydarzyło, więc zdecydowała się o wszystkim opowiedzieć. - Od momentu publikacji materiału TVN pojawiło się wokół mnie mnóstwo chaosu. Na czas po niej wzięłam urlop z pracy. Najpierw wydawało mi się, że nie będę w stanie normalnie pracować, ale nie chcę, żeby moi pracownicy stracili poczucie bezpieczeństwa w swoim miejscu pracy. W końcu sam minister (Zbigniew Ziobro - red.) w gruncie rzeczy powiedział, że ich szefowa jest wariatką - stwierdza pani Joanna. Kobieta zaznacza też, że "nie wie, czy obawia się o swoje bezpieczeństwo po opublikowaniu wizerunku w związku ze sprawą". - Kiedy zaczynam się bać, przypominam sobie, że przecież ludzie mają swoje życie. Każda sprawa w końcu przycicha, moja też. Za jakiś czas nie będzie nikogo obchodziło, czy Joannę rzucił chłopak i z czego się leczy - podkreśla. Krakowianka tłumaczy również, dlaczego podjęła decyzję o wyjawieniu sprawy. - Stanęłam przed wyborem. Mówić o tym głośno, czy uporać się z tym samodzielnie i mieć spokojne życie. Wybrałam mówienie głośno. Bo jak mam żyć z poczuciem niesprawiedliwości, kiedy ten system mnie upokarza i jednocześnie robi ze mnie kogoś w rodzaju kryminalistki? Miałabym całe życie być zastraszona i w lęku? - pyta. Jak zaznacza, "wybrała nagłośnienie sprawy, bo tak trzeba". - Bo z tym trzeba walczyć. Oni są bezkarni. Traktują nas (kobiety - red.), jak byśmy nie były w stanie same o sobie decydować. To nie jest okej - ocenia. - Myślałam, że moja walka to łamanie tabu wokół aborcji, żeby móc normalnie o tym mówić, żeby kobiety nie musiały się ukrywać i zastanawiać, komu mogą ufać. A ja widzę, że tu trzeba podjąć nową walkę o to, czym jest norma zdrowia psychicznego - dodaje. Sprawa Pani Joanny. O co dokładnie chodzi? Sprawa pani Joanny ujrzała światło dzienne po trzech miesiącach od zdarzenia. Kobieta źle się poczuła po zażyciu tabletek poronnych, dlatego skontaktowała się ze swoją lekarką. Na miejsce wezwano karetkę i policję, a jak podał w rozmowie z Interią mł. insp. Sebastian Gleń, funkcjonariuszy powiadomiono, że kobieta dokonała aborcji i ma myśli samobójcze. Chociaż kobieta próbowała tłumaczyć, że nie ma zamiaru zrobić sobie krzywdy, w asyście policji trafiła do szpitala przy ul. Wrocławskiej w Krakowie. W rozmowie z "Wydarzeniami" Polsatu kobieta relacjonowała, że po badaniu ginekologicznym do sali weszły dwie policjantki. - Kazały mi się rozebrać, robić przysiady i kaszleć, ale jeszcze krwawiłam, dlatego nie zgodziłam się na zdjęcie bielizny - mówiła. Ponadto policja zarekwirowała jej telefon i laptopa, aby sprawdzić czy nabyła tabletki poronne legalnie. Później kobieta trafiła do innego szpitala, a sprawą zajęła się Naczelna Izba Lekarska, która wezwała Rzecznika Praw Pacjenta o podjęcie interwencji. - Teraz myślę, że trzeba było zwyczajnie kłamać - oceniła pani Joanna. *** Bądź na bieżąco i zostań jednym z 200 tys. obserwujących nasz fanpage - polub Interia Wydarzenia na Facebooku i komentuj tam nasze artykuły!