Matki czekają na pierwszy krzyk dziecka tuż po porodzie, na pierwszy łyk powietrza, na wiadomość o liczbie punktów w skali Apgar, na pierwszy dotyk, grymas na twarzy. Zuzia nie trafiła w ramiona swojej mamy, nie krzyczała. Nie było pierwszego kontaktu "skóra do skóry" ani łez z radości. Aldona nie widziała córki, usłyszała tylko rzucone gdzieś w przelocie słowa, że jest reanimowana, a jej stan jest zły. Długa noc Aldonie wody odeszły w domu. - Chlusnęło jak w amerykańskich filmach i od razu zaczęły się skurcze co pięć minut - wspomina. Był czwartek, 19 listopada 2015 roku tuż przed północą. Do szpitala w Turku (woj. wielkopolskie, około 130 km od Poznania) pojechała z mężem i trafiła na oddział ginekologiczny. "Po co pani przyjechała? Noc jest do spania" - usłyszała od lekarza. - To był mój pierwszy poród, myślałam, że zaraz urodzę, nie wiedziałam, czego się spodziewać - mówi. W trakcie badania lekarz stwierdził, że nie będzie robił USG, bo było wykonane tydzień wcześniej. Kobietę podłączono pod KTG i została z mężem na sali. Zapis badania był w nocy kilkukrotnie nieprawidłowy. Położona kazała Aldonie zmieniać pozycję i zapewniała, że nic złego się nie dzieje. Tak minęła cała noc. 32-letnia wtedy kobieta nie wiedziała, że następnego dnia bezpowrotnie zmieni się jej życie. Reanimacja Choć od porodu Zuzi minęło siedem lat, to wspomnienia są wciąż żywe i bolesne. Spokojny dotychczas głos Aldony się łamie. - Myślałam, że jestem już z tym oswojona, ale jednak nie - mówi. Po chwili zaczyna szczegółowo opowiadać, co wydarzyło się 20 listopada 2015 roku. Rano Aldona dostała oksytocynę i leki przeciwbólowe, a położna powiedziała jej, żeby "czasem po tych lekach nie próbowała rodzić, bo coś może się stać z dzieckiem". Kiedy pojawiły się skurcze parte, Aldona z całych sił starała się urodzić córkę. - Ale nie mogłam... - mówi. W głowie wciąż ma słowa położnej, że ma przeć, że "nikt jej nie pomoże, musi wypchnąć dziecko, bo inaczej je udusi". Od lekarza jeszcze w nocy miała usłyszeć, żeby nie nastawiała się na cesarkę, bo nikt nie będzie do niej ściągał anestezjologa. - Słyszałam to przez cały poród - wspomina. Aldona nie odezwała się słowem. Chciała urodzić zdrowe dziecko i wyjść z nim do domu, cieszyć się macierzyństwem - tylko to było jej marzeniem. Około południa na salę wszedł lekarz, a rodząca powiedziała mu, że nie ma już siły, nie potrafi inaczej przeć i jest wyczerpana. Zapadła decyzja o zastosowaniu VACCUM (próżnociąg położniczy działający na podciśnienie. Przyssawkę przytwierdza się do główki dziecka i wytwarza próżnię, co wspomaga urodzenie - przyp. red.). Na czas zabiegu wyproszono z sali męża Aldony. - Zostałam nacięta, choć wcześniej położna twierdziła, że jest już na to za późno. Przy drugim skurczu Zuzia została ze mnie wydobyta. Nie płakała - mówi Aldona. Na sali zrobiło się zamieszanie, rozpoczęła się akcja reanimacyjna dziecka, które szybko zabrano. Aldona została sama, zapadła cisza. Wiara w cud - Nie byłam nastawiona na to, że cokolwiek złego może się stać. W szkole rodzenia słyszałam, że najlepszy jest poród naturalny. Nikt nie mówił o tym, że może dojść do powikłań, że należy zwracać uwagę na spadki tętna i na to, czy poród nie trwa za długo. Myślałam, że przyniosą mi Zuzię i wszystko będzie dobrze - relacjonuje Aldona. Po zabraniu noworodka na salę weszła położna. - Poprosiłam o coś do picia, bo całą noc i przez cały poród mogłam tylko zwilżać usta. Usłyszałam, że mam nie myśleć teraz o sobie, bo nie ja jestem najważniejsza. Po tych słowach wyszła - opowiada Aldona. Na sali zjawił się też lekarz, który reanimował Zuzię. Przekazał matce, że jej córka zostanie przetransportowana do szpitala w Poznaniu, gdzie zastosowany będzie cool-cap (specjalistyczny czepek do chłodzenia głowy noworodka, który uległ ciężkiemu niedotlenieniu mózgu - przyp. red.), bo to dla niej jedyna szansa. - Chciałam od razu się wypisać i jechać za nią do szpitala, ale rodzina mi to odradziła. Chcieli, żebym została choć jedną noc pod opieką lekarzy. Zgodziłam się - mówi Aldona. Wieczorem otrzymała informację, że stan córki jest stabilny. - Odetchnęłam z ulgą, myślałam że jest bezpieczna - dodaje. Rano przyszła kolejna wiadomość z Poznania. Stan dziewczynki w nocy drastycznie się pogorszył. Zatrzymała się, była intubowana, walczyła o życie. - Wtedy wypisałam się ze szpitala na własne żądanie i pojechałam do córki - wspomina Aldona. Zuzia na intensywnej terapii spędziła siedem dni, później przeniesiono ją na oddział, a ze szpitala ostatecznie wypisano 8 grudnia. Jej rodzice ciągle słyszeli, że "cuda się zdarzają". - Długo trzymałam się tej myśli, nie wiedziałam, że będzie tak źle. Ale cud się nie zdarzył - mówi Aldona. Dodaje, że w Poznaniu wielokrotnie słyszała pytanie, dlaczego nikt nie zrobił jej cesarki. - Nie potrafiłam odpowiedzieć, to nie była moja decyzja. Poszłam do szpitala z myślą, że jestem w dobrych rękach - mówi. Wspomina, że od jednego z lekarzy w Turku usłyszała, że "dziecko nie ryba i bez wód płodowych może wytrzymać ponad 24 godziny". W jej głowie pojawiła się jednak myśl, że za stan zdrowia jej córki ktoś musi odpowiedzieć. Diagnoza Po trzech miesiącach od porodu rodzina usłyszała ostateczną diagnozę. "Stan Zuzi jest bardzo zły, proszę się nastawić na to że będzie dzieckiem leżącym, nie będzie mówić i słyszeć, nie będzie samodzielnie jeść" - powiedziała lekarka, trzymając w dłoniach wynik rezonansu. Ten najczarniejszy scenariusz nie spełnił się w całości, bo dziewczynka słyszy i reaguje na dźwięki. - Jemy normalnie i wciąż udaje nam się uciec od żywienia dojelitowego. Jakoś walczymy, prawda, Zuziu? - zwraca się do siedzącej obok córki Aldona. Zuzia ma dziś siedem lat. To drobna dziewczynka o blond włosach i niebieskich oczach. - Zawsze, kiedy na nią patrzę, zastanawiam się, ile rozumie, co wie i co myśli. Może jest jej przykro, kiedy mówię, że jej stan jest taki ciężki? Może to głupie, ale staram się z nią rozmawiać. Zuzanka pięknie się uśmiecha, reaguje tak na głosy, które lubi. Na nasz, na dziadka i babcię i swojego brata Jasia - mówi Aldona. Zuzia porusza się na wózku, nie siedzi, jest dzieckiem spastycznym z problemami ze snem - potrafi nie spać przez 48 godzin. Ma padaczkę, refluks, małogłowie i korowe zaburzenia widzenia. Wszystko to związane jest z mózgowym porażeniem dziecięcym. Dziewczynka chodzi do przedszkola, jej codziennością jest rehabilitacja fizyczna, logopedyczna, okulistyczna i wizyty u kolejnych specjalistów. - To są ogromne kwoty potrzebne na sprzęt, terapię, leczenie i środki higieniczne. Żyjemy z dnia na dzień - przyznaje Aldona. Jest strach o przyszłość? - Skłamałabym mówiąc, że nie. Zuzia jest coraz starsza i trudniej jest się nią zajmować. Do umycia jej potrzebne są minimum dwie osoby. My niestety nie robimy się coraz młodsi, już teraz pojawiają się problemy z kręgosłupem - mówi Aldona. Dodaje, że najbardziej przeraża ją myśl o tym, że kiedyś jej i męża zabraknie, nie będzie się miał kto zająć Zuzią i może nie mieć środków na podstawową opiekę medyczną czy fizjoterapię. Dlatego od początku była zdeterminowana i chciała skarżyć szpital, w którym urodziła się jej córka. - Zuzi pieniądze są potrzebne - mówi. Wina i kara - Mama Zuzanny przeżyła koszmar związany nie tylko z porodem i tym, że dziecko urodziło się w stanie głębokiego niedotlenienia, ale też z tym, jak ona sama była traktowana w szpitalu. To zaważyło na tym, że była zdeterminowana, by dochodzić praw swoich i dziecka - mówi prawniczka reprezentująca rodzinę, mecenas Jolanta Budzowska. Wyjaśnia, że rodzina chciała stworzyć przestrzeń i umożliwić szpitalowi i jego ubezpieczycielowi polubowne rozwiązanie sporu. - Kiedy państwo Wojdziak zdali sobie sprawę z tego, że doszło do błędu medycznego i za stan ich córki odpowiada nieprawidłowe prowadzenie porodu, skierowali swoje kroki w pierwszej kolejności do wojewódzkiej komisji do spraw orzekania o zdarzeniach medycznych - mówi. To tryb pozasądowy, który w zamierzeniu miał prowadzić do sprawnej wypłaty rekompensaty dla poszkodowanych na skutek zdarzeń medycznych. - Komisja nie miała wątpliwości co do tego, że rzeczywiście za stan dziecka odpowiada nienależny nadzór nad porodem i przyznała rację państwu Wojdziakom - mówi mec. Budzowska. Szpital zignorował to orzeczenie do tego stopnia, że kwota przyznana rodzinie musiała zostać wyegzekwowana w drodze postępowania komorniczego. - To jaskrawo pokazuje, jak bardzo szpitale są niedoubezpieczone. Polisy, jakie zawierają, w żaden sposób nie przystają do tego, co się może wydarzyć, kiedy dochodzi do tragedii w postaci błędu medycznego. W związku z tym proces nadal się toczy, ale wyrok będzie wydany już tylko w stosunku do szpitala - mówi prawniczka. Szpital został teraz sam na placu boju i nadal twierdzi, że cały poród prowadził jak najbardziej prawidłowo. O tym, kto ma rację, będzie orzekał sąd. - Sprawa została skierowana do biegłych, których opinia odgrywa główną rolę w procesie. Oni ocenią, czy pomoc, jaką uzyskała pani Aldona, była zgodna z aktualną wiedzą medyczną - mówi mecenas. Zadośćuczynienie Proces został zainicjowany w 2018 roku. Budzowska tłumaczy, że największą trudnością jest to, że w sprawach o błędy medyczne nie tylko trzeba udowadniać, że popełniono błąd, ale należy jeszcze wskazać, jaki wywołał on skutek dla zdrowia dziecka. Najczęściej potrzebna jest opinia wielu specjalistów. - W tym przypadku mamy do czynienia z błędem, który jest niestety bardzo powtarzalny. Chodzi o nierozpoznanie zagrożenia i niepodjęcie na czas działań w postaci zakończenia porodu cesarskim cięciem, tylko wyczekiwanie na poród drogami natury mimo symptomów, że dobrostan dziecka jest zagrożony i stan niedotlenienia dramatycznie narasta - wyjaśnia prawniczka. Rodzina dochodzi zadośćuczynienia dla dziecka. - Domagamy się też przede wszystkim renty, bo koszty utrzymania chorego dziecka są ogromne. Rodzice mają też prawo do zadośćuczynienia dla siebie i żądają go także dla Jana, brata Zuzanny, za naruszenie dobra osobistego w postaci prawa do życia w rodzinie i naruszenie więzi rodzinnych - mówi mec. Budzowska. Przepis, który to umożliwia, został wprowadzony do kodeksu cywilnego w 2021 roku, ale już wcześniej sądy dostrzegały, że kiedy błąd medyczny skutkuje ciężkim stanem dziecka, cierpią także jego najbliżsi, którzy również powinni mieć prawo do rekompensaty za doznaną krzywdę. Błędy medyczne Interia zwróciła się do rzecznika praw pacjenta z pytaniem, dotyczącym liczby błędów medycznych przy porodach. Przekazano nam, że w Polsce nie prowadzi się rejestru błędów medycznych, a wszystkie dostępne dane, są zazwyczaj szacunkowymi. Sprawy o tematyce ginekologiczno-położniczej trafiają jednak na biurko rzecznika. W 2020 roku było ich 109, w 2021 - 122 a w tym roku, tylko do września, trafiło ich już 113. Przekazano nam również, że rzecznik praw pacjenta uczestniczy aktualnie w 10 sprawach z tego zakresu toczących się w sądach. Wśród przykładowych błędów okołoporodowych, którymi zajmował się rzecznik, kilkukrotnie wymieniono zwlekanie z wykonaniem cesarskiego cięcia. Jak wynika z danych, którymi dysponuje RPP, konsekwencją takiego działania były śmierć noworodka, niedotlenienie mózgu czy poważna niepełnosprawność dziecka. Szpital Zwróciliśmy się do szpitala w Turku z prośbą o przedstawienie swojego stanowiska w sprawie. "W nawiązaniu do przesłanego zapytania informuję, że w sprawie prowadzonej przed Sądem Okręgowym w Warszawie, Samodzielny Publiczny Zespół Opieki Zdrowotnej w Turku czeka na ocenę zdarzenia z 2015 roku przez biegłych oraz Sąd. W chwili obecnej SP ZOZ w Turku kwestionuje zasadność i wysokość dochodzonych roszczeń przez powodów" - odpisał nam adw. Dariusz Grzesiak. Kolejny termin rozprawy zaplanowany jest na 25 kwietnia 2023 roku. - Dotychczas w sprawie zostali przesłuchani świadkowie i powodowie. Postanowieniem z 18 października 2022 r. Sąd dopuścił dowód z opinii biegłego z zakresu ginekologii i położnictwa. Akta zostały przekazane biegłemu w celu sporządzenia opinii - przekazała Interii Sylwia Urbańska, rzecznik prasowy ds. cywilnych Sądu Okręgowego w Warszawie. Matka i dziecko Aldona ma 39 lat. W 2018 roku urodziła syna - Jasia. Tym razem jednak wiedziała, że wybierze szpital w Poznaniu i rozwiązanie przez cesarskie cięcie. - Drugi raz bym nie zaryzykowała - mówi. Przyznaje, że drugie dziecko pozwoliło im zachować równowagę i odnaleźć się w otoczeniu. - Wcześniej było nam trudno zrozumieć problemy innych rodzin. My mierzyliśmy się z tym, że Zuzia miała napady, wymiotowała na pół pokoju, nie spała przez całą dobę, a inni rodzice narzekali, że ich dziecko rozwala swoje zabawki - wspomina Aldona. Dopiero gdy pojawił się Jaś, uświadomiła sobie, że problemy zdrowego dziecka mogą być dla rodzica równie angażujące. - Dzięki niemu możemy też czerpać radość z codziennych rzeczy, których nigdy nie doświadczymy z Zuzią. Ona nigdy nie powie, że bardzo nas kocha - dodaje Aldona. Nie ukrywa, że to właśnie komunikacji z córką brakuje jej najbardziej: - Chciałabym, żeby mogła nam powiedzieć, co lubi, co chciałaby zjeść, co sprawia jej ból. My możemy być jej rękami i nogami, ale gdyby ktoś mógł spełnić moje jedno marzenie, to byłaby to rozmowa z córką. Kobieta przyznaje, że wielką pomocą są dla niej teściowie. - To dzięki nim mogłam wrócić do pracy. Inaczej nie byłoby nas stać na opiekę dla Zuzi - mówi. Wspomina, że początki oswojenia się z chorobą córki były bardzo trudne. - W pewnym momencie byłam w takim stanie, że marzyłam tylko o wyjściu z domu. Nic innego mnie nie obchodziło, nie było ważne, że jestem brudna i nieuczesana. Najważniejsze było uciec chociaż na kilka minut - wyznaje. Aldona nie ukrywa, że nie jest to jej pierwsza styczność z niepełnosprawnością. - Mój tata był osobą niepełnosprawną, więc może było mi trochę łatwiej wziąć się w garść. Ale początek to były długie godziny spędzone na wylewaniu łez, trochę na rozczulaniu się nad sobą, pytaniu "dlaczego to nas potkało". Wzięliśmy się w garść dla Zuzi - mówi. Aldona pytana o to, czy korzystała kiedyś z pomocy psychologicznej mówi: - Kilka razy myślałam o terapii, ale zawsze było za mało czasu. Wiem, że to nie byłoby jedno spotkanie i kiedy myślę, że wydam na siebie zamiast na Zuzię, to rezygnuję. Kto wie, może kiedyś sięgnę dna i sama się z niego nie wygrzebię i wtedy zgłoszę się po pomoc. ----- - O czym marzę? Żeby wyjechać z rodziną na urlop i niczym się nie martwić. Żyć beztrosko przez ten jeden tydzień. Obiecałam sobie, że w przyszłym roku pojedziemy. Chcę dać też trochę relaksu Zuzi, nie tylko leczenie i rehabilitację. Tak, w przyszłym roku pojedziemy - mówi na koniec Aldona. Chcesz porozmawiać z autorem? Napisz: paulina.sowa@firma.interia.pl