Czy w debacie opłaca się faulować?
Andrzej Duda musi udowodnić, że nie jest Antonim Macierewiczem. Bronisław Komorowski - zjednoczyć elektorat wokół wspólnego wroga. Jeden błąd może zaważyć na wyniku wyborów.
Przypomnijmy, że ostatnia debata przed drugą turą wyborów prezydenckich odbędzie się w czwartek, 21 maja, około godziny 19.25 (po zakończeniu programu "Fakty"). Transmitowana w TVN potyczka potrwa 70 minut, a pytania zadawać będą dziennikarze stacji: Monika Olejnik, Bogdan Rymanowski i Justyna Pochanke. Przewidziano również czas na pytania samych kandydatów, a także dwuminutowe oświadczenia na zakończenie.
O debacie, której znaczenia nie sposób przecenić, rozmawialiśmy z politologiem, dr hab. Rafałem Chwedorukiem z Uniwersytetu Warszawskiego.
Michał Michalak, Interia: Jak sformułowałby pan cele kandydatów na czwartkową debatą prezydencką?
Dr hab. Rafał Chwedoruk, Uniwersytet Warszawski: - Celem Bronisława Komorowskiego jest oczywiście podtrzymanie tendencji zarysowanej w czasie pierwszej debaty, to znaczy tendencji mobilizacyjnej; najpierw dotyczącej własnego zaplecza - sztabu wyborczego, członków Platformy, co ma się przekładać na mobilizację wyborców.
- Platforma, a tym bardziej jej kandydat na prezydenta, zawsze mieli do czynienia z olbrzymim odsetkiem wyborców sytuacyjnych, "letnich", popierających warunkowo, których trzeba było w ostatniej chwili mobilizować. Stąd niemal każda kampania PO w ostatnich latach kończyła się olbrzymią, bardzo mocną dawką przekazu negatywnego. Biernych, zastanawiających się i bardzo różnorodnych wyborców najłatwiej było zmobilizować wizją wspólnego wroga i bezeceństw, jakie będą konsekwencją zwycięstwa przeciwnika w wyborach.
- W przypadku kandydata PiS-u też mamy do czynienia ze stałym celem: przekonaniem wahających się wyborców, a także, paradoksalnie, potencjalnych zwolenników Bronisława Komorowskiego, że Andrzej Duda z całą pewnością nie jest Antonim Macierewiczem. Ani w wymiarze osobowościowym, ani w wymiarze programowym. Że jest politykiem zdystansowanym, umiarkowanym, który będzie dokonywał zmian ewolucyjnie, a nie rewolucyjnie.
- Drugi cel stojący przed Andrzejem Dudą, to odrobić deficyty z pierwszej debaty. On pokazał się jako zbyt stonowany. Wielokrotnie też źle rozkładał akcenty - to co było najważniejsze w jego przekazie, czasami ginęło i pojawiało się w ostatniej chwili. Sztab chyba wciąż faworyta ma trochę więcej pracy przed drugą debatą. Andrzej Duda musi przede wszystkim wyraźniej akcentować to, co stwarza pomosty między nim a wyborcami nieprawicowymi, niekonserwatywnymi, czego przykładem spotkanie z liderem OPZZ.
Czyli Bronisław Komorowski będzie kierował przekaz do zdemobilizowanych wyborców Platformy, a Andrzej Duda będzie szukał elektoratu poza wyborcami PiS-u?
- Tak, wyborcy Prawa i Sprawiedliwości zostali zmobilizowani niemal w stu procentach, co pokazał wynik pierwszej tury i struktura poparcia dla Andrzeja Dudy. Jest to elektorat, który nieraz dawał PiS-owi przewagę nad Platformą, co było widać na przykład w Elblągu czy w Rybniku. Ze wszystkich elektoratów to elektorat PiS-u jest najsilniej związany z własną partią i na jej wezwanie najgorliwiej stawiał się do urn.
Czy w debacie opłaca się faulować? Czy opłaca się przerywać, zaczepiać, wyszukiwać może nie haków, ale takich "haczków" jak etat widmo na UJ?
- Są oczywiście różne faule. Są faule, które kończą się tylko rzutem wolnym i podaniem sobie ręki, są też faule na żółtą kartkę i są na czerwoną. Na pewno opłaca się faulować tak, by nie było większych konsekwencji. Jak w piłce - przerwać akcję przeciwnika, ale nie stracić własnego zawodnika. Wskazanie niespójności w wypowiedziach oponenta - jak najbardziej. Natomiast grzebanie w życiorysie - raczej niekoniecznie.
- Polacy, mimo wszystkich dyskusji lustracyjnych, raczej bliżsi są wyborcom francuskim, bardziej ich interesuje polityk tu i teraz, a nie rozbieranie jego biografii na czynniki pierwsze. Zauważmy, że rzadko kiedy skandale obyczajowe wpływały na losy czołowych polityków. Interesujemy się, ale nie wyciągamy z tego politycznych konsekwencji. Inaczej niż Amerykanie.
Pamiętam, jak przed niedzielną debatą eksperci jak jeden mąż wskazywali Andrzeja Dudę jako faworyta. Czy teraz, przed czwartkową debatą ta sytuacja się odwróciła, po tym jak Bronisław Komorowski dobrze wypadł w niedzielę?
- Pamiętajmy, że większość wyborców już wie, na kogo zagłosuje. Obaj kandydaci rywalizują o różne, niszowe grupy. O te, które są pomiędzy, które się wahają, które są zdemobilizowane. I sztaby ich dokładnie do tego przygotują. W dobie profesjonalizacji polityki kandydaci są wyuczeni na pamięć słów i gestów, więc użycie prostego słowa "faworyt" jest bardzo trudne, ponieważ wynik będzie do końca niemierzalny. Nie można mówić o zwycięstwie w ogóle.
- Dla mnie doskonałą tego ilustracją był rok 2005. Kiedy ktoś niezaangażowany po żadnej ze stron śledził debatę prezydencką, zwłaszcza ktoś z kręgów kultury inteligenckiej, uznałby za zwycięzcę Donalda Tuska, który mówił w sposób bardzo składny, logiczny, był dobrze przygotowany. Tymczasem, jak się okazało, większość odbiorców uważała, że lepiej wypadł Lech Kaczyński. Okazało się, że to on bardziej przypomina każdego z nas na co dzień, aniżeli sprawiający wrażenie trochę sztucznego produktu speców od marketingu ówczesny lider Platformy.
- Kategorię zwycięstwa i porażki bardziej traktujmy jako wojnę sztabów i zwolenników niż obiektywną miarę. Tak jak niegdyś z tym słynnym disco-polo w kampanii wyborczej [Aleksandra Kwaśniewskiego]. Główny nurt opinii publicznej naśmiewał się z tego, a okazało się, że...
...elity swoje, a ludzie swoje. Czwartkowa debata przeważy szalę na jedną ze stron?
- Do ostatecznych rozstrzygnięć będziemy mieli tylko kilkadziesiąt godzin. Przy tak wyrównym pojedynku każdy błąd może się liczyć. Stąd myślę, że w przypadku Andrzeja Dudy najważniejsze będzie niepopełnienie jakiegoś strategicznego błędu, a w przypadku Bronisława Komorowskiego zmuszenie Dudy do popełnienia błędu dużo większego niż jego kłopotliwe milczenie po w sumie prostych pytaniach, jak o jego status na uczelni.