Konwencja Bezpartyjnych Samorządowców, która odbyła się w podwarszawskich Szeligach nie różniła się niczym od najlepszych kampanii największych partii ogólnopolskich. Widać było organizacyjny rozmach, na sali obecnych było kilkaset osób. Tylko po co to wszystko, skoro mowa o formacji, która w sondażach nie przekracza progu wyborczego? "Dość kłótni PiS i PO i wojny polsko-polskiej" Odpowiedzi na to pytanie próbował udzielić jeden z liderów ruchu Cezary Przybylski, marszałek województwa dolnośląskiego. Mówił, że Bezpartyjni Samorządowcy wchodzą do gry, bo mają "dość kłótni PiS i PO, dość wojny polsko-polskiej, dość napuszczania jednych na drugich". Tłumaczył, że to właśnie oni-samorządowcy mają najlepszy kontakt z Polakami, bo spotykają się z nimi każdego dnia na ulicach gmin, powiatów i miast. - My nie tracimy czasu na wojny, kłótnie, nie obrażamy się, jesteśmy gotowi na współpracę - wyliczał Przybylski, podkreślając, że "ani nam PiS bratem, ani PO siostrą". - W Lubuskiem budujemy zarząd z Platformą, a na Dolnym Śląsku demokratyzujemy naszego koalicjanta z PiS. Nie stawiamy na podziały, lecz współpracę - podkreślał. Samorządowcy: Chcemy normalności W przemówieniach na konwencji dużo było o współpracy i normalności, stawianych w kontrze do obecnych politycznych sporów oraz partyjniactwa. Liderzy Bezpartyjnych Samorządowców wielokrotnie podkreślali, że mają taki sam krytyczny stosunek zarówno do PiS, jak i PO. - Chcemy powstrzymać PiS przed wojną z Unią Europejską, bo stracimy miliardy i chcemy powstrzymać PO przed uległością wobec Brukseli, bo stracimy tożsamość - mówił Przybylski. To ewidentnie próba odcięcia się od łatki "przybudówki PiS", jaką niektórzy próbują przyszyć temu ruchowi. - Kto próbuje? Głównie nasi konkurenci z Ruchu "Tak dla Polski", który przecież otwarcie wspiera PO, a tworzą go ludzie z legitymacjami partyjnymi Platformy. O czym więc w ogóle mówimy? - odpowiada jeden z działaczy ruchu, gdy pytamy go o ten zarzut. Połowa "jedynek" dla kobiet Bezpartyjni Samorządowcy zapowiedzieli podczas konwencji, że wystawią listy do obu izb parlamentu, zarówno Sejmu, jak i Senatu. Bo, jak usłyszeliśmy w kuluarowych rozmowach od jednego z działaczy "choć jesteśmy ruchem samorządowym, to ambicje mamy ogólnopolskie". Obiecali też, że połowa "jedynek" na ich listach przypadnie kobietom. Po sobotniej konwencji ruszają w Polskę do swoich gmin i powiatów, by rozmawiać o programie, z którym ostatecznie pójdą do wyborów. Prezydent Lubina Robert Raczyński, jeden z liderów i najważniejszych twarzy ruchu przekonywał, że samorządowcy to ludzie, którzy potrafią rozwiązywać problemy i mogą nauczyć tego innych polityków. Wspominał też o "murze niedostępności" do polskiego parlamentu, bo aby kandydować trzeba zebrać 100 tysięcy podpisów. - Czy zburzymy ten mur? - pytał, zapraszając na scenę "tych, którzy chcą burzyć", czyli najbardziej rozpoznawalnych samorządowców i twarze ruchu. Brak konkretów Tym, czego zabrakło na konwencji były konkrety. Bo choć poruszono ważne tematy takie jak: ekologia, służba zdrowia, edukacja, problemy przedsiębiorców, transport publiczny to wszystkie wystąpienia były na dużym poziomie ogólności. Organizatorzy tłumaczą, że to celowa zagrywka, bo konkrety będą się wykuwać na kolejnych spotkaniach, już w terenie i na ich prezentację przyjdzie czas później. Niemniej, jeśli ktoś rzuca rękawicę największym politycznym graczom, to dobrze byłoby, gdyby jednak od początku kojarzył się z konkretnymi pomysłami, które umiejscowiłyby go jakoś na scenie politycznej. Zwłaszcza w sytuacji, gdy ta scena jest tak spolaryzowana, że nawet obecnym w parlamencie partiom trudno się przebić ze swoim przekazem. Tymczasem o Bezpartyjnych i ich poglądach niewiele wiadomo poza ogólnikami w stylu "chcemy normalności". Sobotnia konwencja tego nie zmieniła. Pokazanie potencjału i determinacji Można odnieść wrażenie, że celem tego zorganizowanego z wielkim rozmachem politycznego eventu było pokazanie i własnym działaczom, i innym jeszcze niezdecydowanym samorządowcom, ale także warszawskim mediom, że ruch Bezpartyjni Samorządowcy ma potencjał i możliwości, by wejść na wyższy, polityczny level i zawalczyć o pełną stawkę, czyli wejście do Sejmu. - Ta konwencja miała pokazać, że jesteśmy zorganizowani, profesjonalni i poważnie podchodzimy do startu w wyborach - mówi nam jeden z organizatorów. Przekroczenie progu wyborczego 5 proc. może jednak okazać się trudne. Dotychczasowe sondaże, które uwzględniają Bezpartyjnych dają im najwyżej około 3 proc. To jednak ich nie zniechęca, bo już osiągnięcie 3 proc. daje prawo do pobierania subwencji z budżetu państwa na dalsze funkcjonowanie. Gra jest więc warta świeczki. Liczą się wybory samorządowe Zwłaszcza, że - czego Bezpartyjni specjalnie nie kryją - już dziś patrzą na rok 2024 i wybory samorządowe, które będą dla nich kluczowe. Przyznają, że dobrze byłoby wystartować w nich jako ugrupowanie, mające swoją reprezentację w Sejmie, ale nawet jeśli się to nie uda, to tragedii nie będzie. Dlaczego? Bo traktują tę kampanię jako budowanie swojej marki. To kluczowa sprawa, zwłaszcza, że jak pisaliśmy niedawno w Interii prezydenci największych polskich miast nie cieszą się wielką sympatią Polaków ani rozpoznawalnością. Pokazał to m.in. sondaż przeprowadzony przez Instytut Badań Samorządowych na zlecenie serwisu LokalnaPolityka.pl. Budowanie marki - Jeśli ktoś się łudził, że prezydenta Krakowa czy Gdańska zna każdy Polak, to już dawno mógł się wyzbyć tych pomysłów - komentował dla Interii Łukasz Pawłowski, prezes Ogólnopolskiej Grupy Badawczej. Zwracał też uwagę, że prezydenci największych polskich miast, angażując się w politykę ogólnokrajową, często padają ofiarami swojej lokalnej popularności. - Zapominają, że nie przekłada się to na cały kraj i ta rozpoznawalność kończy się zazwyczaj za granicami miasta - mówił. Jeśli więc tak jest w przypadku prezydentów największych miast, to z popularnością i zaufaniem do marszałków województw, burmistrzów czy wójtów jest jeszcze gorzej. A takich ludzie głównie zrzeszają Bezpartyjni Samorządowcy. Co nie zmienia faktu, że oni sami są dobrej myśli. Przekonują, że podchodzą do swoich politycznych planów realistycznie i apelują, by nie stawiać im wymagań takich, jak ugrupowaniom, które walczą o 10 czy 12 proc. - Jesteśmy pragmatyczni, więc nie mówimy, że nagle staniemy się trzecią siłą w polityce. Działamy powoli i małymi kroczkami. Chcemy zmieniać Polskę, mamy swoje cele, znamy swoje mocne strony i będziemy to w kampanii pokazywać. Przekroczenie progu jest jak najbardziej w naszym zasięgu - przekonuje nasz rozmówca.