Magdalena Pernet, Interia: Jak, jako była minister edukacji, ocenia pani tzw. lex Czarnek 2.0? Wycofano się z możliwości zwolnienia dyrektora przez kuratora, ale wciąż rola kuratorów miałaby zostać wzmocniona. Anna Zalewska, europoseł, była minister edukacji narodowej: - To, co jest najważniejsze dla dobra dzieci, nauczycieli, ale też organizacji, to żeby znaleźć jakiś kompromis. Wcześniejsze zapisy, które też wynikały z głębokiej analizy, były takie, że to rodzice mogli podejmować wspólnie taką decyzję (o zajęcia prowadzonych przez zewnętrzne organizacje - przyp. red.), jeśli uznali, że to jest im potrzebne do wsparcia oferty edukacyjnej szkoły, w której funkcjonują ich dzieci. - Każda szkoła jest inna, każde dziecko jest inne. Nauczyciel ma tylko podstawy programowe, a program konstruuje sam, właściwie jest absolutnie wolny w decyzjach. Stowarzyszenia powinny funkcjonować w taki sposób, żeby rodzice i nauczyciele znali treść tego, czego uczone są ich dzieci. Dlatego musi być jakaś formuła, która sprawi, że rodzic będzie mógł ewentualnie interweniować. Bez dużych emocji opozycja powinna znaleźć sposób na merytoryczną dyskusję, tak żeby po prostu spotkać się w pół drogi. Tym różni się projekt poselski od prezydenckiego. Według prezydenckiego to rodzice mieliby decydować, które organizacje pozarządowe mogą wchodzić do szkół. Zatem projekt prezydencki jest lepszy? - Nie, one obydwa powinny spotkać się w pół drogi. Niezbywalnym, konstytucyjnym prawem każdego rodzica jest wychowywanie dziecka w taki sposób, w jaki sobie życzy. Natomiast, jeżeli chodzi o szkołę, to ona jest skomplikowaną strukturą. Jest nadzór pedagogiczny, jest również kurator, więc powinna istnieć jakaś formuła, zgodnie z którą kurator na prośbę rodzica mógłby interweniować. Są też zapisy utrudniające uczniom dostęp do edukacji domowej. Czy ten rodzaj edukacji potrzebuje zmian, to krok w dobrą stronę? - Edukacja domowa jest bardzo precyzyjnie zdefiniowana. To jest edukacja, która powinna odbywać się w domu, rodzice decydują się na to, żeby realizować podstawy programowe ze swoimi dziećmi. Dziecko musi być w określony sposób przyporządkowane do szkoły dlatego, że w każdym momencie ma prawo wrócić do szkoły, więc powinien być utrzymywany pewien kontakt ze szkołą, dziecko powinno na przykład być na wycieczkach, na godzinie wychowawczej. Poza tym jednocześnie ma ono obowiązek zdawać wszystkie egzaminy tak, żeby po kilku latach edukacji domowej nie okazało się, że ma duże zaległości i kłopoty z kontynuowaniem tejże edukacji. - Natomiast to, co wydarzyło się z edukacją domową po pandemii, to jest po prostu kontynuowaniem zdalności, a wszyscy wiemy, że pomimo ogromnego wysiłku społeczeństwa, dzieci, nauczycieli i rodziców, badania pokazują, że po nauce zdalnej jest sporo zaległości społecznych i socjalnych. Dzieci się zmieniły, nauczyciele się zmienili, na nowo trzeba odbudować relacje. Zatem skoro mówimy, że nie chcemy takiej zdalności, to nie możemy mówić, że na taką zdalność się godzimy. Takie zjawisko nie występuje w systemie na stałe. - Po pandemii wprowadzono różne rozwiązania. Na przykład sytuacja, gdy dziecko złamie nogę, idealnie kwalifikuje się do zdalnej edukacji. Wręcz marzymy o takiej szkole, o możliwości włączenia się w zajęcia, które są w szkole. I to jest odpowiednie rozwiązanie tylko w takich sytuacjach. Natomiast gdy mowa o nauczaniu domowym, to w tej kwestii rodzice mają wolność, ale takie nauczanie musi być zgodne z nauczaniem domowym zdefiniowanym w ustawie. Zatem nauczanie domowe: tak, ale zdalność: nie. W internecie krąży mem, na którym pojawia się pani wizerunek z dopiskiem "A nie mówiłam, że jeszcze zatęsknicie". Jak go pani rozumie? - Mam duży dystans. Przeprowadzałam bardzo trudną reformę i w systemie edukacji funkcjonowałam długo. Wiem, że mało było ministrów, którzy byli oceniani pozytywnie wtedy, kiedy podejmowali działania. To dotyczy moich poprzedników i to dotyczy moich następców. Przypomnę emocje i zarzuty, które pojawiały się, kiedy przeprowadzaliśmy reformę, gdy mówiliśmy, że wszystko jest zaplanowane, że 100 tysięcy nauczycieli nie straci pracy, że podwójny rocznik nie zagrozi rekrutacji. To my mieliśmy rację. - Ponad 90 proc. dzieci dostało się do szkoły pierwszego wyboru, a miejsc pracy wręczy przybyło. Wszystko się potwierdziło, rzeczywistość zweryfikowała te emocje, często podsycane przez opozycję, która wzięła sobie uczniów, rodziców i nauczycieli na zakładników. Takie emocje powodują, że inaczej ocenia się działania bieżące. Myślę, że chyba w taki sposób należałoby odczytywać ten mem. Każdy minister edukacji ma naprawdę bardzo trudno i musi mierzyć się z krytycznymi, często niesprawiedliwymi ocenami. Ale czy uważa pani, że była lepszym ministrem edukacji niż Przemysław Czarnek? - Ja mogę jedynie ocenić swoje zadania. To, co robiłam, robiłam naprawdę z pasją, w sposób odpowiedzialny. Wiedziałam, że to skomplikowane procesy, ale miałam odwagę, ponieważ system edukacji znałam z każdej strony: jako nauczyciel, jako poseł, jako wicedyrektor; dlatego rozumiałam wszystkie mechanizmy. Czy minister Czarnek jest pani dobrym następcą? - Każdy minister edukacji w czasie, kiedy pełni swoją funkcję, podlega różnego rodzaju krytycznym ocenom. Ja zawsze szanuję pracę każdego ministra edukacji. Gdyby to zależało od pani, to czy pensje nauczycieli w Polsce wzrosłyby o 20 proc., o co w związku z coraz wyższą inflacją postulują sami nauczyciele? - To jest ogromne wyzwanie finansowe, ponieważ mamy prawie 700 tysięcy nauczycieli. Każda, nawet najmniejsza podwyżka to w rzeczywistości ogromne pieniądze. Mimo tego co roku pensje nauczycieli są o jakiś wskaźnik podnoszone. Nasi poprzednicy w 2012 zamrozili pensje nauczycieli. Zapewne, gdyby tego nie zrobili, to łatwiej byłoby zasypywać te niedobory. Ja zwyczajnie darzę nauczycieli ogromnym szacunkiem, dlatego rozpoczęłam podwyżki średnio tysiąc złotych i wiemy, że one muszą być kontynuowane, bo nauczyciele po prostu na to zasługują. Nauczycielom należą się podwyżki. Teraz, jako europosłance, najbliższe są pani kwestie unijne. Jest realna szansa, że Polska otrzyma środki z KPO? - Umówiliśmy się na pewne kwestie i my to zrealizowaliśmy ponadstandardowo. Mam na myśli zapisy dotyczące sądownictwa. A mówię "ponadstandardowo", bo wprost wypełniliśmy wyrok Trybunału Sprawiedliwości, a wszyscy wiemy, że traktaty nie pozwalają Komisji Europejskiej wtrącać się między innymi właśnie w ustrój sądownictwa. Ale my to uczyniliśmy i pani przewodnicząca, pani komisarz Ursula von der Leyen w lipcu, w obecności dziennikarzy, przyznała, że jest porozumienie. Po czym za kilka dni zaczęto domagać się odwołania całej KE w razie, gdyby wypłaciła Polsce KPO. - Obserwują to nie tylko Polacy, ale wszyscy Europejczycy. Wszyscy widzą, w jaki sposób traktowana jest Polska, gdy mamy do czynienia z wojną, w sytuacji pełnego zaangażowania Polaków w pomoc Ukrainie. To pokazuje, że kwestia KPO jest absolutnie pozamerytoryczna. Środki z KPO miały być zastrzykiem finansowym do szybkiego odbudowania się po pandemii. Nieprzekazywanie Polsce pieniędzy jest wbrew traktatom. To jest działanie złe, polityczne i na niekorzyść Polaków; nie na niekorzyść polskiego rządu, ale Polski i Polaków. Fake newsy i dyskusje, że może być jeszcze gorzej, powstają wyłącznie na polityczne użytek. Po prostu KE angażuje się i będzie się angażować w wybory w Polsce. Przed wyborami Polska w ogóle ma szansę otrzymać pieniądze z KPO? Tak czy nie? - Ja cały czas mam nadzieję, że tak, dlatego, że teraz muszą wpłynąć dokumenty dotyczące prefinansowanych projektów. Na określonym etapie składa się wnioski i wtedy KE musi odnieść się tylko i wyłącznie do tych wniosków. Nie wyobrażam sobie sytuacji, żeby dobrze zrealizowany projekt nie otrzymał finansowania. Uważam, że jeżeli doszłoby do takiej sytuacji i Polska wciąż nie otrzymywałaby środków finansowych, to uważam, że rząd powinien zaskarżyć KE. To nie jest awantura, to nie są emocje. Tak po prostu jest, że można odwołać się do innych instytucji, które mają rozstrzygać, na ile merytoryczne jest działanie KE, tak generalnie postępuje się w Unii Europejskiej. Prawu i Sprawiedliwości uda się wygrać następne wybory i będziecie rządzili w Polsce łącznie 12 lat? - Jestem członkiem PiS, zawsze realizuję program PiS. Zrobię i zrobimy wszystko, by przekonać obywateli, że w sytuacji takiego zagrożenia, jakie mamy teraz na świecie, gdyby nie było Zjednoczonej Prawicy, to przyszedłby pan minister Rostowski i powiedział Polakom: "pieniędzy nie ma i nie będzie". On nie szukałby rozwiązań. Zjednoczona Prawica zasługuje [na przedłużenie mandatu], chociażby dlatego, że reaguje na to, co dzieje się z obywatelami w Polsce i co dzieje się na świecie, w czasie wojny, którą mamy w Europie, nie na naszych peryferiach, ale tuż obok nas. - Nie było rządu, który przeżyłby tak niewyobrażalne stany: pandemię i wojnę. To zrozumiałe, że wśród obywateli pojawiają się różne emocje. Polacy chcą mieć ciepło, chcą nie martwić się o przyszłość i my ich nie zostawiamy. Od 1 stycznia 2022 roku rozpoczęły się wypłaty dla osób zagrożonych ubóstwem energetycznym, różnego rodzaju tarcze, zamrożenie cen. Bo już wtedy zaczęły się kłopoty z energią, ponieważ one nie są jedynie wynikiem wojny, ale też systemu ETS, czyli systemu podatków od wszystkiego co węglowe. Już wtedy realizowaliśmy pomysły, których nie byłoby, gdyby nie było ZP. To jest bardzo trudny okres do rządzenia. Zdajemy sobie z tego sprawę, ale będziemy razem z Polakami przechodzić przez te wszystkie kryzysy i zabiegać o ich głosy podczas już rozpoczętej kampanii i podczas wyborów. Niektóre sondaże zaczynają być dla was niekorzystne. Kto jest najsilniejszym rywalem PiS-u? Kogo boicie się najbardziej? - To nie jest kwestia obawy przed jakąś partią. To jest troska. Mamy przed sobą partnerów, którzy po pierwsze nie mają programów wyborczych i nawet nie wstydzą się o tym mówić. Po drugie posługują się ogromnymi, złymi emocjami. Zacytuję tu Donalda Tuska, który stwierdził, że zawładnęły nim "upiorne myśli". To źle wróży debacie, bo Donald Tusk mówi, że nie chce debaty; on chce wyrzucać, zamykać, posługiwać się fake newsami, manipulować, wykorzystywać obywateli jako zakładników tych emocji.