Co się odwlecze...
"Nie ma takiej podłości, jakiej nie dopuści się najbardziej nawet liberalny rząd, kiedy zabraknie mu pieniędzy" - napisał jeden z klasyków nowożytnej ekonomii. Rząd PiS nigdy liberalnego nawet nie udawał, czego dowodem choćby idiotyczna ustawa o aptece dla aptekarza czy jeszcze bardziej idiotyczny, a uparcie zapowiadany zakaz handlu w niedzielę (który, mówiąc nawiasem, zaszkodzi PiS bardziej niż wszystkie dęte "zamachy na demokrację i praworządność" razem wzięte). Więc co on gotów będzie zrobić, kiedy mu pieniędzy zabraknie, wolę sobie nawet nie wyobrażać.
A dlaczego miałoby zabraknąć? - żachnie się tutaj niejeden czytelnik. Przecież PiS poprawił ściągalność podatków, nawet wykazał pierwszą od lat nadwyżkę budżetową! Wystarczy nie kraść, a na wszystko wystarczy!
Ktoś inny może też sięgnąć po argument, że jeszcze zanim PiS doszedł do władzy i przez cały czas jego rządów opozycja straszy bankructwem, drugą Grecją i ogólnym gospodarczym Armageddonem, i jakoś nic z tych strachów się nie sprawdza, więc można na wszelkie obawy machnąć ręką.
Dobra, kto chce, niech wierzy, że wstrzymywanie zwrotów VAT, ograniczenie "szarej strefy" i inne operacje uszczelniające mogą na dłuższą metę zastąpić głębsze zmiany. Ja nie wierzę. Owszem, podniesienie wpływów do budżetu to sukces PiS i okoliczność dla niego niezwykle korzystna, ale dla realizacji choćby tylko części obietnic, które musi on zacząć realizować przed następnymi wyborami, to za mało. Tym bardziej, jeśli równolegle nadal będą realizowane kosztowne programy socjalne, a zapowiedzi wicepremiera Morawieckiego wyjdą w końcu z fazy prac studyjnych. Luka w bilansie emerytalnym rośnie niepowstrzymanie i będzie rosnąć, bo taką mamy demografię, wystarczy więc, żeby jeszcze na dodatek Polacy zechcieli masowo korzystać ze stworzonej im możliwości przechodzenia na wcześniejsze emerytury, a budżet szybko znajdzie się w opałach.
Zgoda co do tego, że okrzyki "opozycji totalnej" o katastrofie finansów publicznych w ciągu roku-dwóch i straszenie "drugą Grecją" były, jak w innych sprawach, zwykłą głupotą i mocno troskę o finanse państwa skompromitowały, zwłaszcza, że ośmieszali się nimi ludzie mający tytuły do bycia traktowanymi poważnie, jak pp. Rostowski, Balcerowicz czy Rzońca. Ale znowu wyciągać z ich politycznego zacietrzewienia wniosek, że w takim razie nie grozi nam nic, a wszystkie profesorskie przestrogi są nic nie warte, jest przeginaniem pały w stronę przeciwną. Pomiędzy załamaniem finansów publicznych, takim, do jakiego doszło w Grecji, a wcześniej Meksyku, Argentynie i wielu innych krajach, a prosperity, jest wiele stanów pośrednich. Wskutek obciążenia budżetu zmieniają się kursy walut, ocena zdolności kredytowej kraju, to odbija się na wycenie ryzyka, a więc oprocentowaniu długu, co z kolei dodatkowo obciąża budżet - to wszystko w ten czy inny sposób przekłada się w końcu na jakość życia obywateli.
Coś Państwu powiem, choć nie powinienem - sam pewnie nie dałbym rady tego ogarnąć, ale z pomocą kolegów z endecji obserwujemy wybrane osoby z obozu władzy i jej medialnego zaplecza, ich wypowiedzi w mediach, na społecznościówkach i innego rodzaju aktywność. Taki "biały wywiad" dostarcza bardzo pouczających informacji. Na przykład, pewnego razu to tu, to tam zaczęły się wśród nich regularnie pojawiać opinie, że wbrew "liberalnemu populizmowi" podatki w Polsce wcale nie są wysokie. Najczęściej polegało to na retłitowaniu i udostępnianiu rozmaitych wykresów i zestawień instytucji w rodzaju Eurostatu czy wyspecjalizowanych think-tanków, z których wynika, że realna stopa oprocentowania w Polsce jest znacznie niższa niż w większości państw zachodniej Europy. Francja, Niemcy, Wielka Brytania, Włochy - wszędzie "dzień wolności podatkowej" przypada później, niż nad Wisłą.
Tylko najstarsi górale pamiętają jeszcze, że swego czasu z tych samych kont retłitowano i udostępniano wykresy pokazujące, jak nikczemnie mała jest w Polsce w porównaniu z krajami zachodnimi kwota wolna od podatku. I zarówno tamte wykresy, jak i te nowsze, odpowiadają prawdzie. Po prostu, jak powiada stare przysłowie, są zwykłe kłamstwa, są wielkie kłamstwa, i są statystyki. A tymi ostatnimi przy odrobinie umiejętności można podeprzeć każdą tezę.
Ale dlaczego nagle pisowcy zaczęli uporczywie przekonywać samych siebie i swój żelazny elektorat, że płacimy w Polsce stosunkowo małe podatki (a od tego już tylko krok do stwierdzenia - "za małe"?) Wyjaśniło się to po jakichś dwóch, trzech tygodniach, kiedy wskutek zupełnie spontanicznej, poselskiej inicjatywy o mało nie została wprowadzona "opłata paliwowa" z przeznaczeniem na budowę dróg lokalnych i dwoma równocześnie używanymi uzasadnieniami - że "cena paliw spadła, to mogą trochę zdrożeć", i że "opłatę paliwową zapłacą producenci i wcale ona na ceny paliw nie wpłynie".
Jarosław Kaczyński pierwotnie projekt poparł, umieszczając go nawet pono wśród priorytetów, które klub Zjednoczonej Prawicy miał przegłosować przed przerwą wakacyjną pod grozą przyśpieszenia wyborów - ale potem, może jeszcze ktoś pamięta wydarzenia sprzed kilku miesięcy, nagle zmienił zdanie, zostawiając na lodzie swoich ludzi, którzy już zdążyli nawygadywać, że wyższe podatki to rzecz dobra, bo państwo mając więcej pieniędzy więcej może zrobić dla obywateli dobrego.
Nie wydaje się to trudne do zrozumienia - prezes uznał, że walka o sądy i inne polityczne priorytety jest pilniejsza od wzmocnienia budżetu państwa. Ale nie liczyłby na to, że cytowana przed chwilą retoryka nie wróci. Moim zdaniem to kwestia czasu. PiS, partia z ducha etatystyczna i sanacyjna, nie odchudzi znacząco państwa, nie odbiurokratyzuje go i nie zdejmie z niego socjalnych obciążeń - przeciwnie, jest przekonany, że będzie szła w przeciwnym kierunku. A to znaczy, że prędzej czy później zwiększenie puli pieniędzy zarządzanych przez państwo będzie koniecznie. Być może wcześniej wykorzysta PiS istniejące jeszcze możliwości doraźnego podbudowania budżetu - na przykład wzorem Orbana zlikwiduje do końca OFE, co zresztą byłoby akurat słuszne, bo po oskubaniu ich przez Tuska i tak jedynym sensem ich istnienia jest wypłacanie za nie wiadomo co ogromnych pieniędzy firmom zarządzających (czytaj - kupującym nam państwowe obligacje, co gdyby ktokolwiek chciał, moglibyśmy robić sami). Ale raczej nie sądzę, żeby z podniesieniem podatków czekano do drugiej kadencji.
O obietnicach ich obniżenia, o wspomnianej wcześniej kwocie wolnej od podatku zdążyliśmy już zapomnieć - ale to nie wystarczy. Prędzej czy później przyjdzie retoryka: "państwo nie może być dziadowskie, a bez pieniędzy takie będzie", "nie szkoda płacić podatków, kiedy władza nie kradnie, ale wydaje je na potrzeby obywateli", "mamy dużo gorsze usługi publiczne niż na Zachodzie, bo płacimy na nie dużo mniej niż płaci się tam"... Kto poczuwa się do bezwarunkowego oddania PiS, może się już zacząć w niej ćwiczyć. I oczywiście szykować kasę.