Rosyjska propaganda staje na głowie, by relacje z Chinami przedstawić w pozytywnym świetle. Harmonia i partnerstwo - oto rzekome składowe tych stosunków. Tymczasem najsilniejsze spoiwo łączące oba kraje to... nieufność. Historycznie mocno ugruntowana. Zmilitaryzowane pogranicze Mało kto pamięta, że w marcu 1969 roku Moskwa i Pekin skoczyły sobie do gardeł. Poszło o wyspę Damanskij (dziś Zhenbao), położoną w nurcie granicznej rzeki Ussuri. Zważywszy na terytorialną rozległość obu państw, powód wszczęcia wojny wydawał się absurdalny - tyle że był to pretekst. Oba reżimy już wcześniej rywalizowały o palmę pierwszeństwa w komunistycznym świecie, co długo sprowadzało się do wzajemnych oskarżeń o "rewizjonizm" i "odchylenia". Jednak w lipcu 1964 roku Mao Zedong zgłosił pretensje terytorialne wobec ZSRR, żądając zwrotu Kraju Nadmorskiego i Władywostoku. A dwa lata później w Chińskiej Republice Ludowej wybuchła rewolucja kulturalna, głosząca prymat maoizmu i uznająca sowiecką odmianę komunizmu za wrogie zjawisko. Gorący konflikt wisiał na włosku. Kilkunastodniowe potyczki o przerośniętą łachę wygrali Sowieci, choć ostatecznie i tak sporny teren trafił do Chińczyków. Wojna z 1969 roku miała także inne odsłony - 13 sierpnia w Żałanoszkol (na terenie Kazachskiej SRR), granicę przekroczyło ponad 300 chińskich żołnierzy. Po godzinnej potyczce Chińczycy wycofali się, ponosząc bardzo ciężkie straty. Tego dnia na Kremlu rozważano atomowy atak na chińskie instalacje jądrowe - na szczęście pomysł upadł. 11 września 1969 roku, po uprzednim spotkaniu premierów, obie strony zadecydowały o wygaszeniu działań zbrojnych. Oto źródła wspomnianej nieufności, przez dekady skutkującej tym, że sowiecko-chińskie, a potem rosyjsko-chińskie pogranicze było jednym z najbardziej zmilitaryzowanych miejsc na świecie. I pozostaje takim do dziś - mimo iż po komunizmie nie ma już śladu. Koniec z "atomową asymetrią" Pekin łakomym wzrokiem spogląda na zasoby naturalne zauralskiej Rosji. I nie odwołał roszczeń wobec dalekowschodnich terytoriów Federacji. Zarazem pragmatyczni Azjaci nie myślą o klasycznym podboju. Dziś - po blamażu w Ukrainie - jasnym jest, że wojsko Putina to kolos na glinianych nogach. W konwencjonalnym starciu chińska armia zapewne poradziłaby sobie z takim przeciwnikiem. Ale Rosjanie dysponują bronią jądrową - tak naprawdę teraz to ich jedyna polisa, tak w relacjach z "przyjaciółmi", jak i z wrogami. Pekin wie, że Rosji "strach tykać", zwłaszcza że sam jest "atomowym średniakiem". Chińczycy mają dziś ledwie 400 głowic jądrowych, kilkanaście razy mniej niż Rosjanie (i Amerykanie). Z danych Departamentu Obrony USA wynika, że do 2027 roku zamierzają mieć 700, a trzy lata później posiadać już tysiąc pocisków. Służby wywiadowcze donoszą o trwających w ChRL pracach, w wyniku których do końca przyszłego roku powstanie 300 nowych silosów rakietowych. Państwo Środka zamierza skończyć z "atomową asymetrią" i najpewniej nic go przed tym nie powstrzyma. Nie oznacza to, że Chiny szykują się do zbrojnej konfrontacji z Rosją - nie ma takiej potrzeby. Chińczycy są przekonani, że muszą przygotować się do innego starcia, ale o tym w dalszej części tekstu. Jeśli idzie o Federację, Azjaci wybrali drogę ekonomicznego uzależnienia, w czym sami Rosjanie - atakując Ukrainę i skazując się na zachodnie sankcje - wybitnie im pomogli. To temat na oddzielny tekst, na potrzeby tego dość stwierdzić, że rosyjska gospodarka jest dziś na chińskiej kroplówce. Bez eksportu kopalin oraz importu obłożonej sankcjami technologii (szczególnie podwójnego, cywilnego-wojskowego zastosowania), padłby rosyjski budżet, a przemysł zbrojeniowy nie miałby czym produkować (na przykład zabrakłoby mu precyzyjnych obrabiarek). W tym wymiarze chińskie wsparcie jest warunkiem niezbędnym dla dalszego prowadzenia przez Rosję wojny z Ukrainą, a więc czynnikiem, który ma moc wygaszenia konfliktu. Paradoks tej wojny Tylko czy Chińczycy chcieliby ów konflikt wygasić? Na pewno pragną jeszcze słabszej Rosji, zwasalizowanej w stopniu, który uczyni Federację ekonomiczną kolonią Chin. Dalsze wykrwawianie putinowskiej armii i gospodarki jest w tym ujęciu Pekinowi na rękę. Czy na Kremlu tego nie widzą? Widzą, ale los kraju dla elit rosyjskiej władzy nie jest tożsamy z ich własnym losem. Póki Xi Jinping nie ma ambicji zmiany reżimu i wtrącania się do jego wewnętrznej polityki, póty "młodsza siostra Rosja" będzie akceptować dominację "starszego brata" z Chin. Póki na zewnątrz (wobec świata) i do wewnątrz (dla "swoich") uda się utrzymać mit podmiotowości, sprawczości i imperialności Federacji, póty jej nominalny "car" nie będzie protestował. Po prawdzie, nie bardzo ma też możliwość, bo zapędził się w kozi róg. Zostały mu tylko Chiny i gra na chińskich warunkach, bo Zachodu już do siebie nie przekona, a samotnie przegra z Ukrainą i skarze się na gniew ludu rosyjskiego, który słabej władzy nie toleruje (bo się jej nie boi, a to głównie ze strachu płynie w Rosji legitymizacja dla rządzących). Wracając do chińskich intencji - w interesie Pekinu jest zatem Rosja uwikłana w wojnę. Nie-silna zwycięstwem, a zarazem nie-słaba porażką, wszak i w Chinach boją się tego, czego obawiają się w Stanach Zjednoczonych - zanarchizowanego kraju z tysiącami głowic jądrowych. To paradoks tej wojny - wspólnota interesów USA i ChRL sprowadzająca się do konieczności zachowania Rosji w "jako-takiej" kondycji. W efekcie oba kraje w sposób ograniczony wspierają własnych sojuszników. W przypadku USA wspieranym jest napadnięta i na wielu płaszczyznach słabsza od swojego przeciwnika Ukraina - niestety... Zastępcza wojna z USA Nie bez powodu przywołałem Amerykę, na niej bowiem koncentruje się główna uwaga Chińczyków. To do wojny z USA - najsilniejszym militarnie i ekonomicznie krajem świata - szykuje się druga w obu kategoriach, lecz aspirująca na szczyt ChRL. Temu nade wszystko służy rozbudowa arsenału jądrowego - przy 400 głowicach i wysokiej skuteczności amerykańskiej obrony przeciwlotniczej zapewne tylko kilkanaście pocisków dotarłoby do celów. Co nie oznaczałoby nokautującego uderzenia. Im salwa liczniejsza, tym szanse na taki sukces wyższe. Jednak broń A to ostateczny argument, stąd istotny wysiłek Chińczyków wkładany w rozbudowę sił konwencjonalnych. Przede wszystkim we flotę, bo to Pacyfik najpewniej stałby się/stanie polem chińsko-amerykańskiej bitwy. Marynarka ChRL już dziś jest najliczniejszą formacją tego typu, lecz nadal ustępuje drugiej co do wielkości US Navy jeśli idzie o lotniskowce. Chińczycy mają w służbie dwie jednostki (w tym jedną poradziecką); obie o parametrach znacznie gorszych niż amerykańskie odpowiedniki. Na oczach całego świata - dosłownie, za sprawą zdjęć satelitarnych - w imponującym tempie buduje się trzeci, tym razem już "pełnokrwisty" okręt. Trzy kolejne mają powstać do 2035 roku. Dalszych planów Pekinu nie znamy, ale nawet za te 11 lat przewaga Amerykanów w najważniejszej kategorii okrętów pozostanie miażdżąca - Stany dysponują obecnie 11 lotniskowcami i w kolejnym ćwierćwieczu nic się w tym zakresie ma nie zmienić. Chińczycy nie przyśpieszą czasu, a realia asymetrii niejako zmuszają ich do angażowania się w "zastępcze wojny" z USA. I tak właśnie postrzegają konflikt w Ukrainie. Im bardziej absorbuje on uwagę Waszyngtonu, drenuje jego środki finansowe i arsenał, tym lepiej. Z tego powodu wątpię, by próby dogadania się Putina z Trumpem (jako ewentualnym prezydentem) zyskały akceptację Pekinu. Oczywiście, wszystko ma swoją cenę, ale warto mieć z tyłu głowy także ten pesymistyczny scenariusz, że Chińczycy będą grać na przeciągnięcie wschodnioeuropejskiego konfliktu. Ba, że będą szukać kolejnych pól "zastępczych konfrontacji" ze Stanami Zjednoczonymi, by powoli, ale konsekwentnie spuszczać parę z amerykańskiego kotła. A Chiny potrafią w długotrwałość i konsekwencję - jako zorganizowane państwo istnieją od ponad dwóch tysięcy lat... Marcin Ogdowski