Generał Narongpan Jittkaewtae oświadczył, że dopóki to on będzie stał na czele armii, w Tajlandii nie dojdzie do zbrojnego puczu. Taka publiczna deklaracja nie jest pozbawiona sensu z uwagi na niepewną polityczną przyszłość azjatyckiego kraju i fakt, że od 1932 roku armia aż 12 razy przejmowała władzę siłą - po raz ostatni w 2014 roku. Wpływowy wojskowy, który armią dowodzi od 2020 roku, zapewnił miejscowych dziennikarzy, że nie obawia się powyborczych niepokojów i nie będzie interweniował bez względu na wynik głosowania. Dopytywany stwierdził, że szanse na przewrót są "zerowe", dodając, że kraj osiągnął punkt, w którym demokracja "powinna być kontynuowana". Narongpan pouczył jednak dziennikarzy, że terminu "przewrót wojskowy" w ogóle nie powinni używać. - Chciałbym, żeby reporterzy wykreślili go ze swojego słownika - stwierdził. Jego zdaniem podejmowania przez media wątku zbrojnych zamachów stanu może "prowadzić do konfliktów". Szef armii, zapytany, czy także wojskowi powinni usunąć ten termin ze swojego słownika, potwierdził. Wojsko od dziesięcioleci pozostaje w Tajlandii jednym z głównych ośrodków władzy. Były głównodowodzący armii, generał Apirat Kongsompong, w 2020 roku określił ją nawet mianem "świętej instytucji". Obecny niepopularny szef rządu, generał Prayuth Chan-ocha, przed niespełna dekadą osobiście stanął na czele zbrojnego zamachu stanu. Po pięciu latach wojskowych rządów przywrócił częściowo demokrację, zdjął mundur i - już jako cywilny polityk - wygrał wybory przeprowadzone na podstawie napisanej przez generałów konstytucji. Tajlandzka ustawa zasadnicza gwarantuje im wpływ na najważniejsze podejmowane przez rząd decyzje: wyższa izba tajlandzkiego parlamentu składa się z 250 nominatów, których wojskowi wskazują bez udziału obywateli. Politolog: Słowa generałów nie są święte Komentując wypowiedź szefa armii dr Pavin Chachavalpongpun, tajski politolog wykładający na uniwersytecie w Kioto, ocenia, że rządzące konserwatywne elity nadal będą używały armii jako karty przetargowej w wewnętrznych sporach. - Słowa generała dowodzą, że demokracja pozostaje w Tajlandii niestabilna i jest trudna do utrzymania. Wystarczy wziąć pod uwagę fakt, że silna pozycja wojska i monarchii jest głęboko zakorzeniona w systemie politycznym - mówi Interii dr Pavin. Podkreśla też, że słowa tajlandzkich generałów nigdy "nie były święte" i większość mieszkańców kraju nie bierze ich poważnie. - Rządząca partia nie tylko podejmowała próby wykreślenia ze słownika określenia "zamach stanu", ale także starała się usprawiedliwiać wojskowe interwencje - dodaje politolog. Faworytem opozycja W niedzielę do urn mają ruszyć 52 miliony tajskich wyborców, w tym ponad 3 mln młodzieży od 18. do 22. życia - grupa, która będzie głosowała po raz pierwszy. Faworytem elekcji jest największa partia opozycyjna, Pheu Thai (Partia dla Tajów), ufundowana w 2007 roku przez obalonego byłego premiera Thaksina Shinawatrę. Bardzo dobrze w sondażach wypada także drugie ugrupowanie krytyczne wobec rządzących - Partia Postępowa, która zastąpiła rozwiązaną w 2020 roku Partię Nowej Przyszłości. Analitycy oceniają, że wybory mogą zakończyć się częściowym odsunięciem od władzy powiązanych z wojskiem i dworem królewskim konserwatywnych elit. Głosy wyborców opowiadających się za reformami będą jednak podzielone między dwa główne ugrupowania opozycyjne. Na czele partii Pheu Thai stoi niespełna 37-letnia Paetongtarn Shinawatra, córka dawnego premiera Thaksina i siostrzenica byłej premier Yingluck. Choć jej partia wygrywała wszystkie wybory od 2001 roku, za każdym razem była odsuwana od władzy. Opozycja proponuje przeprowadzenie niektórych demokratycznych reform, których domagali się uczestnicy antyestablishmentowych wystąpień z 2020 i 2021 roku. Masowe protesty - największe od 2014 roku - zapoczątkowały tajlandzkie organizacje studenckie. Ich uczestnicy chcieli ustąpienia blisko powiązanego z armią rządu oraz reform politycznych, w tym ograniczenia roli króla. Choć od 1932 roku w Tajlandii formalnie panuje ustrój demokratyczny, to dziedziczni władcy zachowali duże wpływy. W czasie odbywających się przed ponad rok masowych protestów instytucja monarchii - tradycyjnie niezwykle szanowana - po raz pierwszy w historii była otwarcie i publicznie krytykowana. Z Bangkoku dla Interii Tomasz Augustyniak