Socjalistyczna Kuba odwołała największe święto. "To sprawa życia i śmierci"

Oprac.: Sebastian Przybył
Socjalistyczny rząd Kuby odwołał tradycyjny pochód pierwszomajowy z okazji Święta Pracy z powodu kryzysu paliwowego. Mieszkańcy wysypy stoją wiele dni w kolejkach po benzynę i są podzieleni w ocenie sytuacji. Ekonomiści zaznaczają z kolei, że wina leży w modelu gospodarki i niewydolności systemu socjalistycznego. To pierwszy raz w ciągu 64-letniej historii, gdy władze odwołują uroczysty marsz z powodów ekonomicznych.

Święto Pracy należy do jednych z najważniejszych dni w kalendarzu socjalistycznej Kuby. Każdego roku, począwszy od rewolucji 1959 roku, setki tysięcy mieszkańców wyspy zjeżdżało autobusami do stolicy na Plac Rewolucji, by w tradycyjnym pochodzie uczcić pierwszomajową datę.
Kuba: Odwołano pochód pierwszomajowy. Powodem kryzys paliwowy
W tym roku władze państwowe jak zawsze dokładały wszelkich starań, by zmobilizować jak największą grupę ludzi i zwieźć robotników z każdego zakątka wysypy do Hawany. Tym razem na drodze rządzącym stanął jednak kryzys paliwowy.
"Oczekuje się, że zamiast pochodu w stolicy odbędą się lokalne wydarzenia, podczas których ludzie będą maszerować pieszo" - czytamy na łamach BBC.
W ciągu 64-letniej tradycji paradę z czerwonymi sztandarami odwołano dwukrotnie - w 2020 i 2021 roku z powodu pandemii. Tym razem rezygnacja z obchodów po raz pierwszy związana jest z problemami ekonomicznymi państwa.

Kryzys na Kubie. Brak paliwa i przerwy w dostawach prądu
Jak donoszą brytyjskie media, w ostatnich tygodniach w każdej części Kuby trzeba stać w długich kolejkach, by móc zatankować samochód. Niekiedy na stacjach po paliwo czeka się całe dnie. Wszystko to za sprawą niedoborów ropy.
Prezydent Miguel Diaz-Canel przekazał w kwietniu, że Kuba otrzymuje zaledwie dwie trzecie potrzebnych dostaw paliwa. W opinii głowy państwa winowajcami kłopotów są kontrahenci, którzy nie wywiązują się ze swoich zobowiązań.
BBC podkreśla, że Kuba ma dostęp do ropy naftowej niskiej jakości, a sankcje nałożone przez USA sprawiają, że na wyspie brak właściwych urządzeń do rafinacji. Dotychczas ratunkiem była Wenezuela, jednak pogrążone w permanentnym kryzysie państwo ograniczyło w ostatnich latach swoje dostawy o 50 proc.
Problem paliwowy potęguje inne kłopoty socjalistycznego kraju. W ciągu ostatniego miesiąca mieszkańcy wyspy musieli mierzyć się z przerwami w dostawach prądu.
Jak podaje hiszpański dziennik "El Pais", standardowa pensja przeciętnego Kubańczyka wynosi obecnie od 150 do 200 dolarów (od 620 do 830 złotych - red.), podczas gdy przykładowo litr oleju do smażenia kosztuje 30 dolarów (około 125 złotych - red.), a kilogram mleka w proszku 80 dolarów (około 330 złotych - red.). Swoje ceny drastycznie podnieśli także taksówkarze.
Rząd obwinia USA. Ekonomiści: To wszystko przez socjalizm
Madrycka gazeta spytała czekających w kolejkach ludzi, co sądzą na temat kryzysu. - Jesteśmy w gorszej sytuacji niż kiedykolwiek wcześniej. Nikt już nie wie, co robić - mówi Manuel, kierowca 40-letniej łady. - To nie może trwać długo, bo bez paliwa wszystko się zawali - mówi inny optymista, który twierdzi, że "rząd sprowadzi skądś tankowiec" i problemy się rozwiążą. Innego zdania są jednak ekonomiści.
Cytowani przez "El Pais" eksperci do spraw gospodarki podkreślają, że problemy Kuby są strukturalne i mają swoje zakorzenienie w socjalistycznym modelu gospodarki. - Rząd musi wprowadzić realne reformy i zliberalizować gospodarkę, zamiast łatać obecny system. To sprawa życia i śmierci, sprawa najwyższej wagi - mówi kubański ekonomista Omar Everleny.
Jak dodaje, jedynym remedium jest pójście tą samą drogą, jak dawne socjalistyczne gospodarki z Europy i Azji w ciągu ostatnich 30-40 lat. - Wietnam rozwinął się ogromnie mimo, że zaczynał reformy w gorszej pozycji ekonomicznej od Kuby. Chociaż nie jesteśmy azjatyckim krajem, Kuba może spróbować tego podejścia - tłumaczy.
Rząd jednak w dalszym ciągu stoi na stanowisku, że socjalistyczny model jest najlepszy dla kraju, a za wszystkie problemy obwinia wieloletnie sankcje nałożone przez Stany Zjednoczone. Urzędnicy nazywają je "żelazną blokadą gospodarczą" - podkreśla BBC.