Zmianę sytuacji Finlandii i Szwecji bardzo dobrze oddają dwie wypowiedzi czołowych polskich dyplomatów z drugiej połowy ubiegłego roku. W połowie sierpnia wiceszef MSZ Marcin Przydacz, pytany o termin akcesji, stwierdził: - Głęboko wierzę, że do końca roku ten proces powinien się zakończyć. Im szybciej, tym lepiej, dlatego że dzisiaj mamy sytuację, w której te państwa są w pewnym sensie bardziej narażone na prowokacje bądź agresję ze strony Rosji. Już ukierunkowały się w stronę NATO, ale jeszcze nie mają pełnych gwarancji prawnych wynikających z art. 5. Traktatu Północnoatlantyckiego. Już pod koniec października stało się jednak jasne, że termin końca 2022 roku jest nierealny. - Najwcześniejsza perspektywa, kiedy moglibyśmy dokonać takiego rozszerzenia, to szczyt NATO w Wilnie zaplanowany na czerwiec przyszłego roku (ostatecznie datę szczytu ustalono na lipiec - przyp. red.). Na razie nie wszystkie państwa członkowskie ratyfikowały wniosek o członkostwo Szwecji i Finlandii w Sojuszu. Wciąż muszą to zrobić Węgry i Turcja - ocenił wówczas na łamach Interii Tomasz Szatkowski, stały przedstawiciel Polski przy NATO. Szwedzi mówią: dość Minęło kolejnych kilka miesięcy i już nawet czerwcowy termin wydaje się bardzo optymistyczny, o ile w ogóle osiągalny. Wszystko dlatego, że Turcja oskarża Szwecję o niedotrzymanie warunków porozumienia dotyczącego wspólnej walki z terroryzmem, które po mediacjach ze strony Stanów Zjednoczonych Turcja zawarła z Finlandią i Szwecją pod koniec czerwca 2022 roku. Dzisiaj turecki rząd oskarża Szwecję o złamanie postanowień wspomnianej umowy. Powodem tego jest fakt, że w połowie grudnia szwedzki Sąd Najwyższy odmówił tureckim władzom wydania Bülenta Keneşa - tureckiego dziennikarza, którego reżim Recepa Tayyipa Erdogana oskarża o udział w próbie zamachu stanu w 2016 roku. Szwedzi nie poczuwają się do złamania jakichkolwiek dwustronnych ustaleń. - Turcja potwierdziła, że zrobiliśmy to, co obiecaliśmy, ale jednocześnie żąda rzeczy, których nie możemy i nie chcemy dać - skomentował sprawę 8 stycznia premier Szwecji Ulf Kristersson. Jednocześnie szwedzki polityk zapewnił, że "jest przekonany, że Turcja ratyfikuje szwedzki wniosek o członkostwo w Sojuszu". Zastrzegł jednak, że "nie wiadomo, kiedy to się stanie". Kristersson podkreślił również, że tego rodzaju praktyki ze strony Turcji nigdy nie spotkają się z aprobatą Sztokholmu. - Turcja czasami wskazuje konkretnych ludzi, których ekstradycji ze Szwecji by oczekiwała, chociaż wie, że szwedzkie prawo w tej kwestii jest bardzo jasne: to sądy podejmują tego rodzaju decyzje i nie ma tutaj miejsca na żadną zmianę takiego stanu rzeczy - stanowczo stwierdził szwedzki premier. - Nie sądzę jednak, że powinno to przyćmiewać fakt, że sprawy (dotyczące szwedzko-tureckiej współpracy - przyp. red.) idą dobrze - dodał. Dla szwedzkiego rządu bardzo ważne może okazać się to, że w swoim stanowisku na temat żądań Ankary ma pełne poparcie społeczeństwa. Według sondażu opublikowanego przez dziennik "Dagens Nyheter" na początku stycznia, aż 79 proc. obywateli popiera rząd w obronie litery szwedzkiego prawa i to nawet, gdyby takie działanie oznaczało zablokowanie możliwości dołączenia Szwecji do NATO. Lepsze relacje z Ankarą ma drugi z oczekujących na akcesję do NATO krajów - Finlandia. Finowie zapewnili, że poczekają na swoich sąsiadów, aż ci wyjaśnią wszelkie nieporozumienia z Turkami. - Wspólnie złożyliśmy wniosek o członkostwo w NATO, razem też zakończymy ten proces - podkreślił szef fińskiej dyplomacji Pekka Haavisto. W obronie litery prawa Wspomniana umowa między dwoma nordyckimi krajami i Turcją została podpisana pod koniec czerwca. Memorandum dotyczyło eksportu broni i zwalczania terroryzmu. Jak tłumaczył wówczas Jens Stoltenberg, Szwecja i Finlandia zobowiązały się do "pełnego wsparcia Turcji w walce z zagrożeniami dla jej bezpieczeństwa narodowego. Obejmuje to dalsze dostosowanie ich krajowego prawodawstwa, rozprawienie się z działalnością Partii Pracujących Kurdystanu i zawarcie z Turcją umowy o ekstradycji". Co do konkretów, dotyczyły one zniesienia przez Szwecję embarga na dostawy broni do Turcji i odcięcie się Sztokholmu od kurdyjskiej milicji znanej jako Powszechne Jednostki Ochrony (kurd. Yekîneyên Parastina Gel - YPG), która jest blisko powiązana ze zwalczaną przez Turcję i uznaną przez ten kraj za organizację terrorystyczną Partią Pracujących Kurdystanu. - Robimy dokładnie to, co obiecaliśmy zrobić, zresztą nie tylko w obszarze walki z terroryzmem - podkreślił szwedzki premier. I dodał: - Myślę, że właśnie to było jednym z kluczowych wyzwań - wzmocnić szwedzkie prawodawstwo w kwestii przeciwdziałania terroryzmowi, mając świadomość, że działania podejmowane na szwedzkiej ziemi mogą być niebezpieczne dla innych krajów, mogą być wymierzone w inne kraje, jak również mając świadomość, że Turcja jest jednym z najmocniej poszkodowanych wskutek terroryzmu krajów na świecie. Ankara jest jednak nieugięta w swoim stanowisku. - Odrzucenie naszej prośby o ekstradycję Bülenta Keneşa to bardzo negatywy obrót spraw - ocenił szef tureckiej dyplomacji Mevlut Cavusoglu. Jak zaznaczył, sytuacji nie zmienia fakt, że Szwecja wydała wcześniej Turcji jednego człowieka, którego turecki rząd oskarża o działalność terrorystyczną. - Jeśli myślą, że mogą wydać jedną osobę i potem zamknąć całą sprawę, to nie jest realistyczne podejście - podkreślił Cavusoglu. Na koniec dodał: - Nie chcemy już słuchać miłych słów od Szwecji i Finlandii, chcemy zobaczyć konkretne działania. Wyborcze priorytety Erdogana Postawa tureckiego rządu nie wywołuje zdziwienia na Zachodzie. Erdogan wielokrotnie w przeszłości dał się poznać jako twardy i oportunistyczny negocjator, który w pierwszej kolejności troszczy się o politykę krajową i to jej podporządkowuje działania Turcji w obszarze dyplomacji. Nie inaczej jest tym razem, a odpowiedzią na pytania o powód nagłego zwrotu akcji w relacjach turecko-szwedzko-fińskich są wybory parlamentarne i prezydenckie, które czekają rząd Erdogana 18 czerwca. Idealnie obrazuje to wypowiedź jednego z unijnych dyplomatów, cytowanego przez internetowy dziennik "EUobserver". - Erdogan potrzebuje tego konfliktu, żeby pokazać się wyborcom jako bezkompromisowy przywódca. Dwa bogate, zachodnie kraje zabiegają o jego aprobatę, odrabiają swoją pracę domową i składają mu raporty o postępach. Politycznie jest to tak wyborne, że Erdogan nie może z tego nie skorzystać - wyjaśnia polityk. Trudno odmówić racji tym słowom. Turecki prezydent ima się każdej okazji do zdobycia sondażowych punktów i aprobaty ludu, podczas gdy kraj od miesięcy pogrążony jest w kryzysie gospodarczym, społeczeństwo ubożeje w zastraszającym tempie, a wywindowane inflacją (niezależne od rządu centra eksperckie szacują ją na 137,5 proc.) ceny osiągają niespotykane wcześniej poziomy. Rząd Erdogana nie podejmuje trudnych, acz koniecznych decyzji gospodarczych, żeby dodatkowo nie pogarszać swojej sytuacji przed czerwcowymi wyborami. Jednak ta sytuacja już teraz jest bardzo trudna. Z opublikowanego na przełomie roku sondażu pracownik ALF wynika, że na kierowaną przez Erdogana Partię Sprawiedliwości i Rozwoju chce głosować 30,5 proc. Turków. Największa formacja opozycyjna, Republikańska Partia Ludowa, może liczyć na 27,5 proc. głosów. Liberalna Dobra Partia zajmuje trzecie miejsce w stawce z wynikiem 14,4 proc. Dwie największe formacje opozycyjne zyskały względem wyborów z 2018 roku między 4 a 5 pkt proc. poparcia, podczas gdy partia Erdogana straciła 12 "oczek". I to pomimo mocno prosocjalnej polityki oraz centralnego sterowania pogrążoną w kryzysie gospodarką. W podobnie trudnej do Partii Sprawiedliwości i Rozwoju sytuacji jest jej lider. W przedwyborczych symulacjach Erdogan przegrywa z niemal każdym potencjalnym kontrkandydatem ze strony opozycji. To dla niego nowa i bardzo niewygodna sytuacja. Do wyborów trudno więc oczekiwać od niego działań czy choćby deklaracji, które mogą mu zaszkodzić na krajowym podwórku. Kluczowy będzie jednak okres pomiędzy tureckimi wyborami a zaplanowanym na 11-12 lipca szczytem NATO w Wilnie. To wtedy może dojść do przełomu i złagodzenia stanowiska Erdogana. Może, ale nie musi. Jeśli NATO chce mieć pewność, że turecki prezydent nie storpeduje rozszerzenia Sojuszu, też musi wytoczyć najcięższe działa przy stole negocjacyjnym. - Koniec końców Amerykanie będą musieli wejść do gry i nacisnąć na Turcję. Konieczna będzie amerykańska interwencja - oceniła na łamach "EUobserver" Asli Aydıntaşbaş, ekspertka z waszyngtońskiego think tanku Brookings Institution. - Jeśli Stany Zjednoczone, Wielka Brytania, Francja i Niemcy nacisną w tej sprawie na Turcję, z łatwością przełamią obecny impas - zapewniła.