Odwiedźcie Kubę zanim zarazi ją mcdonaldsowy wirus
Co oznacza przełomowa deklaracja Baracka Obamy o zakończeniu 55-letniej gospodarczej i politycznej izolacji Kuby przez Amerykę? To na pewno dobra wiadomość dla Kubańczyków i - jakkolwiek niezręczni to zabrzmi - zła dla osób szukających miejsc niezarażonych mcdonaldsowo-starbucksowym globalizmem.

Kuba to bez wątpienia jedna najpiękniejszych miejsc na naszym globie. Porażający i jednocześnie smutny urok Hawany, niesamowite góry wokół Vińales, miasto żywcem wyjęte z XVIII wieku jakim jest Trinidad, wyjęte jak z pocztówki rajskie i - co dla Europejczyka zaskakujące - puste plaże jak ta w Ancon. I jeszcze niesamowicie życzliwi i ciepli ludzie, żyjący w bezwzględnym reżimie, którego wyżej podpisany - nawet jako turysta podróżujący po Kubie na własną rękę, a nie w ramach zorganizowanej wycieczki - nie odczuł ani przez moment.
Nawet na lotnisku w Varadero sprawdzany byłem wyłącznie przez urocze panie celniczki w zaskakująco nie-mundurowych rajstopach, które uśmiechem i przyjacielskimi gestami robiły wszystko, by każdy z pasażerów poczuł się na wyspie jak u siebie w domu.
Piękno i urok tego kraju paradoksalnie potęguje ekonomiczne zatrzymanie się Kuby w miejscu.
Ze względu na embargo, kraj ma nieprawdopodobne problemy między innymi z podstawowymi materiałami budowlanymi, co powoduje, że na przykład "perła Karaibów" Hawana w dużej części wygląda jak miasto, w którym właśnie zakończyła się wojna. W żadnym innym miejscu na świecie nie widziałem tylu turystów z nogami w bandażach i opatrunkach gipsowych - wszystko to ze względu na koszmarnie nierówne i dziurawe chodniki stolicy Kuby.

Szokująca dla przyzwyczajonego do permanentnych korków Europejczyka są aż ziejące przygnębiającą pustką kubańskie autostrady. Wiadomo, że wyspa słynna jest z zabytkowych amerykańskich krążowników szos, które - to tajemnica poliszynela - w większości jeżdżą na nowych silnikach zainstalowanych w miejsce tych oryginalnych. Z racji deficytu benzyny Kubańczycy nie byliby w stanie eksploatować tych wszystkich amerykańskich pożeraczy paliwa. Pozostałyby im jedynie radzieckie - i też już zabytkowe - łady i moskwicze z lat 70. i 80. zeszłego stulecia. Dzięki nowym silnikom stare cadillaki i chevrolety wciąż mogą być atrakcją wyspy.
Dopiero niedawno Raul Castro zezwolił na import nowych samochodów, co jednak niewiele zmieni w życiu większości Kubańczyków. Ich po prostu nie będzie stać ani na samochód, ani też na benzynę. Jak podają statystki, na 1000 obywateli Kuby samochody ma zaledwie 8. Dla porównania w sąsiadujących z wyspą Stanach Zjednoczonych ten stosunek wynosi 1000:800.

Jednocześnie te wszystkie kubańskie niedostatki - pomimo powagi całej sytuacji - to źródło komicznych wręcz incydentów. Na przykład pewnego dnia we wspomnianym wyżej Vińales zauważyłem, że co drugi dom jest odmalowywany. Wyglądało to jak lokalne święto kolorowania domów, bo budynki na Kubie aż palą oczy jaskrawymi barwami. Zapytany o to Kubańczyk odpowiedział ze śmiechem, że do sklepu rzucono akurat farby. Sytuacja jak z filmu Stanisława Barei, ale nawet dla osoby całkiem dobrze pamiętającej schyłek PRL jednak konfudująca.
Czy wrócę jeszcze na Kubę? Bardzo chciałbym. Nawet po to by zobaczyć, jak te wszystkie mcdonaldsy i inne starbucksy prezentować się będą w spektakularnie pięknych kamienicach Hawany. I nie piszę tego z pozycji zagorzałego alterglobalista i zachowawczego backpacker, bo nie jestem ani jednym, ani drugim. Wyjeżdżając na wakacje szuka się odmiennej od codzienności rzeczywistości. Kuba dostarczała jej w nadmiarze i w najbardziej zaskakujący sposób. Wszystko wskazuje na to, że w ciągu najbliższych lat będzie to jedynie wspomnieniem. Miejmy nadzieję, że drastyczne zmiany wyjdą na dobre przede wszystkim tym, którzy na to najbardziej zasługują - Kubańczykom.
