Justyna Kaczmarczyk, Interia: Z Benedyktem XVI współpracował ksiądz kardynał bardzo blisko. Jak wspomina ksiądz ten czas? Ks. kard. Konrad Krajewski: Cały pontyfikat Benedykta XVI przeżyłem jako ceremoniarz papieski. Na początku było bardzo, bardzo trudno. Trudno? Dlaczego? Przecież miał już wtedy ksiądz doświadczenie na tym stanowisku. - Nie o to chodziło. Kard. Josepha Ratzingera bliżej poznałem po śmierci Jana Pawła II. Był on wówczas dziekanem kolegium kardynalskiego i przewodniczył przygotowaniom do pogrzebu, potem do konklawe. Ja, jako jeden z ceremoniarzy, w tych przygotowaniach pomagałem. Przez tych kilka dni współpracowałem z kard. Ratzingerem szczególnie blisko. A trudno było, bo miałem popękane serce. Chwilę wcześniej zmarł Jan Paweł II. Byłem przy jego śmierci, przygotowywałem pogrzeb. Potem nagle konklawe. Jeszcze żałoba niezakończona, a już jest nowy papież. Serce tak szybko nie reaguje. Wyobrażam sobie, że jak komuś umiera żona, to nie myśli od razu o drugim ślubie. Potrzeba czasu. A tu następowało wszystko bardzo szybko... Tak się ksiądz kardynał czuł po śmierci Jana Pawła II? Jak wdowiec? - Trochę tak. Nie znałem innego papieża. Siedem lat spędziłem przy Janie Pawle II, kiedy ten był najbardziej cierpiący. Wiedziałem, że relacja między nim a kard. Ratzingerem jest niesamowita, ale tego drugiego bliżej nie znałem. Byłem wtedy zwykłym ceremoniarzem, młodym chłopakiem. Miałem trzydzieści parę lat i zajmowałem się liturgią. Wiedziałem, że jest taki kardynał, spotykałem go nieraz na placu św. Piotra. Szedł sobie w długim czarnym płaszczu, w czarnej beretce, zawsze niósł teczkę. Bardzo skupiony, ale chętnie się witał, pozdrawiał. Nigdy wtedy nie myślałem, że potem jeszcze przez osiem lat będzie papieżem, a ja będę mógł mu pomagać przy liturgii. Od początku jednak był ksiądz blisko nowego papieża. - Kiedy tylko Joseph Ratzinger został wybrany i wyszedł z Kaplicy Sykstyńskiej, by ukazać się po raz pierwszy wiernym na placu św. Piotra, mój przełożony, mistrz ceremonii abp Piero Marini, powiedział do mnie: "Weźmiesz krzyż i wyjdziesz przed papieżem". Odsłoniły się kotary w Auli Błogosławieństw, zobaczyłem te setki tysięcy ludzi. Wyszedłem z krzyżem, zaraz za krzyżem wyszedł papież. Tak zaczął się cały nowy pontyfikat, podróże... Ceremoniarz to ten, który towarzyszy Ojcu Świętemu we wszystkich celebracjach liturgicznych, ułatwia mu życie liturgiczne, modlitwę. I to robiłem przez osiem długich lat aż do momentu, gdy papież nas wszystkich zaskoczył i zakończył pontyfikat. Joseph Ratzinger mówił o emeryturze jeszcze zanim został papieżem. Nie przypuszczał ksiądz kardynał wcześniej, że taka decyzja nastąpi? - Byłem bardzo zaskoczony. Papież z nikim tego nie konsultował. Zresztą wiadomo było, że kogokolwiek by nie pytał, wszyscy by odradzali. Gdy umiera albo abdykuje papież, wszelkie urzędy ustają, przełożeni, którzy prowadzili różne kongregacje, przestają być przełożonymi. Póki ich stanowisk nie potwierdzi kolejny papież, automatycznie nie przychodzą do pracy. Doradzający abdykację musieliby zatem sami siebie oddalać od pełnionych funkcji. Benedykt XVI o tym doskonale wiedział, dlatego tę decyzję podjął zupełnie sam. Nikt z nas nie wiedział do samego końca. Tym bardziej, że papież swoją mowę wygłosił po łacinie. Na początku nie rozumieliśmy, co dokładnie nam ogłasza. Nawet wtedy? - Tak! Nikt z nas nie wiedział, jak to będzie, w jakiej formie, czy to decyzja absolutna czy w ramach przypuszczeń, mimo że papież wskazał datę, do której będzie sprawował władzę. Ojciec Święty przemawiał w gronie kardynałów i ceremoniarzy. Moje pierwsze wrażenie było takie, że się przesłyszałem, że pewnie nie zrozumiałem dokładnie łaciny. I nie byłem w tym odczuciu osamotniony. Wszyscy byliśmy zaskoczeni. Trzeba było ochłonąć, to był bardzo szczególny moment. To, że wcześniej szykował się do emerytury, wszyscy wiedzieliśmy, bo kilka razy prosił Jana Pawła II o pozwolenie na odejście. Ale Jan Paweł II mu na to nie pozwalał... To są rzeczy, które poza nami. To Duch Święty, który wieje tak, jak chce. Joseph Ratzinger był odbierany jako osoba bardzo poważna. Jaki był w bliższym kontakcie? - Był niesamowicie życzliwy. Dziś chyba wszyscy, którzy współpracowali z papieżem, podkreślają, że był bardzo uważny na drugiego człowieka. Kiedy się z nim rozmawiało, zawsze patrzył w oczy. Nawet jeśli wokół były setki ludzi, podczas rozmowy z Benedyktem XVI miało się wrażenie, że jest się z nim sam na sam. Był bardzo skupiony. Wyrażał tym skupieniem ogromny szacunek dla rozmówcy. Nie mówił do nas nigdy na "ty". Nawet do mnie, mimo że byłem wtedy młody. Zwracał się zawsze per: "księże" albo z użyciem grzecznościowej formy w języku włoskim "Lei". Był też niezwykle ciepłym człowiekiem. Pamiętam, jak mnie wypytywał w zakrystii, gdy zmarła mi mama w 2006 roku: "co się stało? dlaczego taka młoda?". W tych relacjach było zawsze dużo życzliwości, ale z zachowaniem pewnego dystansu. Dystansu, którego nie ma między obecnym papieżem a nami [współpracownikami - red.]. Franciszek jest z zupełnie innej kultury. Z kolei Jan Paweł II, gdy w 1998 roku przychodziłem do pracy, był już schorowany, dlatego z nim też nie było takiego kontaktu. Poza tym Jan Paweł II był mistykiem. Zanim rozmawiał z ludźmi, najpierw rozmawiał z Bogiem. W zakrystii potrafił się tak skupić, że był nieobecny, dopiero po paru minutach mogliśmy go ubierać. Papież Benedykt XVI też przychodził do zakrystii w olbrzymim skupieniu, był niesamowicie skoncentrowany. Lubiłem patrzeć, jak sprawuje liturgię. Dlaczego? Było w tym coś wyjątkowego? - Widziałem, jak Benedykt XVI, odprawiając mszę świętą, przekracza tajemnicę zwykłego rytu. Że tam jest coś ponad znakami i słowami, które wypowiadał. Że uczestniczył w wielkiej tajemnicy i się jej poddawał. Na początku trochę mnie denerwowało, że zasłonił się świecami i postawił taki duży krzyż na środku ołtarza. Ale potem zrozumiałem, że zrobił to nie dlatego, żeby się odgradzać, ale żeby mieć przed oczami Jezusa Ukrzyżowanego. Nie patrzył na tłumy, patrzył na Niego. Kiedy wymawiał słowa: "bierzcie i jedźcie, to jest Ciało Moje", reprezentował Chrystusa i czuć było, że cały się oddaje tej celebracji. Dla mnie jako liturgisty, to było przepiękne. Przy papieżu uczyłem się na nowo liturgii. Abdykacja była decyzją niepodejmowaną od wieków. Jak Benedykt XVI odnalazł się w roli papieża emeryta? - Odnalazł się pięknie. Najpierw spędził krótki czas w Castel Gandolfo. Wyjechał z Watykanu, żeby "nie przeszkadzać" nowemu papieżowi. Potem wrócił, zamieszkał w klasztorze w Ogrodach Watykańskich i zupełnie wyłączył się z życia codziennego. Poświęcił się modlitwie, studiowaniu, pracowaniu. To był typowy Niemiec, który miał całkowicie uporządkowany dzień. Od zawsze walczę ze swoimi kilogramami i staram się ćwiczyć. Zwykle udawało się to koło godziny 16. Udawałem się wtedy do Ogrodów Watykańskich, żeby pobiegać. I tam zawsze o godzinie 16 był papież emeryt. Wychodził, spacerował, potem siadał na ławeczce, czytał, mówił różaniec. Zawsze w tym samym miejscu. On sam po abdykacji stał się "płucami Kościoła", jego zapleczem. Jego rezygnacja z urzędu spowodowała sytuację, do której nie byliśmy przyzwyczajeni i nikt się jej nie spodziewał. Ale dzięki temu wiedzieliśmy, że jest ktoś, kto stale modli się za Kościół. Sam Benedykt XVI to obiecał. Zresztą powiedział, że to wszystko dokonało się na modlitwie. Tak postanowił, bo taka jest wola Boska. Zamknął tym wszelkie spekulacje na temat abdykacji. Stwierdził jasno, że to dla dobra Kościoła. Do takiego wniosku doszedł na modlitwie. Pamięta ksiądz kardynał ostatnie spotkanie z Benedyktem XVI? - Pamiętam takie, kiedy rozmawialiśmy dłużej w cztery oczy. Zdarzało się jeszcze, że się widywaliśmy. Na przykład kiedy zostałem włączony do kolegium kardynalskiego i papież Franciszek zabrał nas wszystkich do Benedykta XVI. Byłem najmłodszym kardynałem. Pamiętam, że papież emeryt zdziwił się, kiedy mnie zobaczył. "To ksiądz tutaj?" - pytał. - Szczególnie zapadło mi w pamięci, jak zaprosił mnie na śniadanie do swojego klasztoru i poprosił, żebym mu opowiedział, jak wygląda dziś rola jałmużnika papieskiego. Opowiadałem, że papież Franciszek kazał mi sprzedać biurko, wyjść do ludzi, do biednych. Że jak będzie trzeba, to żebym spał razem z nimi na ulicy. Bo muszę być pośród nich, by wiedzieć, czego potrzebują. Opowiadałem, że powstały prysznice, że mamy fryzjerów, ambulatorium, że w pomieszczeniach watykańskich powstały dwie duże noclegownie, że wieczorami wychodzimy z diakonami rozdawać bezdomnym posiłki. Opowiadałem, opowiadałem, papież słuchał... W pewnym momencie mówi: "Bardzo się cieszę. To niesamowite. Nigdy bym nie wpadł na pomysł, że to mogą być zadania dla papieskiego jałmużnika". To pokazuje jego ogromną pokorę. Papież, wielki teolog i mówi, że nie przyszłoby mu to do głowy i że wspaniale, że się dzieje. Człowiek ewangeliczny. Pogrzeb papieża Benedykta XVI jest bardzo nietypowy. - Tak, papież chowa papieża. Jaka to będzie ceremonia? Zmarły papież chciał, żeby była skromna. - Bo on był bardzo skromny. Wie to każdy, kto go znał. To był też człowiek mocno doświadczony. Mówię również o latach papiestwa. Nie został na przykład przyjęty na Uniwersytecie Rzymskim "La Sapienza". Czyli biskup Rzymu nie mógł pojechać na uniwersytet w swoim mieście. Dlaczego? Po prostu studenci sobie nie życzyli. Doświadczył wielu trudnych sytuacji, odrzucenia, niezrozumienia. Przeżywał to w sobie, nie pokazywał niechęci, nie wypisywał listów, nie złościł się. Robił to, co robiłby Chrystus. Przebaczał i szedł do przodu, bo wiedział, co ma do wykonania. Po jego śmierci jedna rzecz mnie zabolała... Co takiego? - Kiedy zmarł Jan Paweł II, świat się zatrzymał, zapłakał, przyklęknął. A Benedykt XVI zgasł w cichości gdzieś w tych ogrodach. Był na emeryturze, ale to jednak papież. Trochę boli mnie właśnie to, że gdy zmarł biskup Rzymu, miasto nawet nie przystanęło. Nie rozdzwoniły się dzwony rzymskich kościołów. Ale on to przewidział. To będzie pogrzeb proporcjonalny do jego pokory. Wygląda na to, że ludzie jednak chcieli pożegnać papieża. Kolejki do Bazyliki św. Piotra, gdzie było wystawione ciało zmarłego, były ogromne. - Były nieprzebrane, to prawda. Ale wiele rzeczy jest zupełnie inaczej niż w przypadku pogrzebu Jana Pawła II. Nie ma procesji uroczystego wyniesienia z bazyliki, nie ma złożenia ciała w kaplicy Klementyńskiej. Jest prosto i pokornie, tak jak żył Benedykt XVI. Nie zapomnę, jak ks. Mieczysław Mokrzycki [sekretarz papieski, dziś arcybiskup Lwowa - red.] opowiadał, jak papież pytał, czy podczas modlitwy Anioł Pański trzeba mówić po polsku. Znał kilka języków, ale polski sprawiał mu ogromną trudność. Ksiądz Mieczysław powiedział: "Ojcze Święty, w polskich mediach jest transmisja modlitwy Anioł Pański. W niemieckich nie ma, więc warto powiedzieć coś po polsku". I Benedykt XVI przez cały pontyfikat te kilka zdań mówił w języku polskim, mimo że było to dla niego niełatwe. Przygotowywałem jego pielgrzymkę do Polski, pamiętam, jak to było. Zdania w języku polskim miał zapisywane fonetycznie i nagrane na kasetę. Odtwarzał ją sobie i tak się uczył dobrej wymowy. Kryła się w tym skromność i wielkość. Bo taki właśnie był Benedykt XVI - skromny i wielki. Rozmawiała Justyna Kaczmarczyk.