Relacje Ukrainy z Zachodem wystawione są na kolejną poważną próbę. Tym razem chodzi o handel rosyjską ropą i produktami przetworzonymi z tego surowca. Kijów nie jest zadowolony z tego, jak w praktyce funkcjonują zachodnie sankcje na rosyjską branżę paliwową. W niedawnym wywiadzie dla "Politico" Ołeh Ustenko, doradca gospodarczy prezydenta Zełenskiego, wskazał, że problematyczne dla Ukrainy jest to jak kraje trzecie - mówił zwłaszcza o Chinach i Indiach - przetwarzają rosyjską ropę, a potem sprzedają na Zachód gotowe paliwo. Indie problemem Ukrainy Niepokój Ukrainy potwierdzają dane gospodarcze. W maju Indie zaimportowały z Rosji 69 mln baryłek ropy. To niemal dziesięć razy tyle co w tym samym okresie 2021 roku i ponad dwukrotnie więcej (skok z 31 mln) niż w maju ubiegłego roku. W lipcu import rosyjskiego surowca do Indii spadł do 50 mln baryłek, ale nadal jest to znacząco więcej niż w okresie przed inwazją Rosji na Ukrainę. Efekt jest prosty - indyjski eksport przetworzonych produktów ropopochodnych do Unii Europejskiej wystrzelił w kosmos. W czerwcu było to 5,1 mln baryłek diesla i 3,2 mln paliwa lotniczego. Skok w porównaniu z tym samym okresem 2021 roku jest widoczny gołym okiem. Wówczas było to odpowiednio 1,68 i 0,51 mln baryłek. - Przed inwazją Rosji na Ukrainę Indie kupowały rosyjską ropę, jednak skala tego importu była marginalna - wynosiła około 1 proc. całości kupowanej przez Indie ropy. Aktualnie wynosi niemal 40 proc., co stanowi diametralną zmianę sytuacji - ocenił na łamach "Politico" Ustenko. Dwa pomysły Kijowa W rozmowie z redakcją Ustenko przedstawił też propozycję (czy może raczej oczekiwanie?) Kijowa co do rozwiązania problematycznej dla Ukrainy sytuacji. Jego zdaniem, liderzy polityczni Zachodu powinni "zakazać obrotu wszelkimi przetworzonymi produktami ropopochodnymi w krajach G7", jeśli tylko do ich produkcji została wykorzystana rosyjska ropa. Nawet jeśli produkcja miała miejsce nie w Rosji, tylko w kraju trzecim. Na tym jednak nie koniec żądań Ukraińców. Kijów oczekiwałby też od Unii Europejskiej i krajów G7 obniżenia tzw. price cap, a więc ustanowionej przez oba gremia górnej granicy cenowej zakupu rosyjskiej ropy na światowych rynkach, z 60 do 30 dol. za baryłkę. Wiadomo, że takie rozwiązanie ma poparcie m.in. Polski i krajów bałtyckich, ale kategorycznie sprzeciwia mu się chociażby Grecja, której flora transportowa zarabia krocie na transporcie rosyjskiej ropy. - To byłby potężny sygnał dla producentów produktów ropopochodnych, że od tego momentu nielegalne jest choćby dotknięcie rosyjskiej ropy, bo przekłada się to na wsparcie kremlowskiego reżimu krwawymi pieniędzmi, które Rosja wykorzystuje do zakupu broni i popełniania zbrodni wojennych w Ukrainie - argumentował doradca gospodarczy prezydenta Zełenskiego. Dr Janusz Wdzięczak, ekonomista oraz ekspert od rynków i usług finansowych z Instytutu Sobieskiego, określa w rozmowie z Interią propozycję Ukrainy jako "ciekawą". Uważa, że komunikacyjnie byłby to krok we właściwą stronę, ponieważ nawet sama informacja o możliwym zaostrzeniu sankcji na rosyjski sektor paliwowy przez UE i G7 mocno wpłynęłaby na światowe rynki i kontrahentów Kremla. - Przedsiębiorcy w pierwszej kolejności kalkulują ryzyko i gdyby w robieniu biznesów z Rosją pojawiło się kolejne, dodatkowe ryzyko, mogliby albo zrywać współpracę z Rosją, albo negocjować dla siebie dużo korzystniejsze warunki. W obu przypadkach Kreml i jego machina wojenna mocno by na tym ucierpieli - tłumaczy swój punkt widzenia ekspert. I dodaje: - Poza tym, tego rodzaju spekulacje wpłynęłyby na spadek cen przetworzonych rosyjskich produktów ropopochodnych na światowych rynkach. Historia pułapu cenowego Sytuacja tak prosta jest jednak tylko w teorii. Tomasz Włostowski, prawnik specjalizujący się w prawie sankcji i kontroli eksportu, w rozmowie z Interią mówi, że aby zrozumieć złożoność sprawy, trzeba spojrzeć na powody stworzenia i wprowadzenia tzw. price cap (pol. pułapu cenowego) na rosyjską ropę. Cała sytuacja ma bowiem swój początek z jednej strony w decyzji Unii Europejskiej o zakazie importu rosyjskiej ropy i produktów ropopochodnych, a z drugiej w towarzyszącym mu zakazie udziału firm europejskich - chodziło m.in. o finansowanie, transport czy ubezpieczanie - w eksporcie tych produktów na rynki trzecie. Tak ostre podejście do tematu zaniepokoiło Stany Zjednoczone. Całkowite wykluczenie firm europejskich z handlu rosyjską ropą i produktami ropopochodnymi rodziło realne niebezpieczeństwo destabilizacji globalnego rynku ropy i energii. - Gdyby tak się bowiem stało, rosyjskie produkty z branży paliwowej wypadłyby zupełnie ze światowych rynków, a Zachód miały gotowy kryzys naftowy o skali globalnej - cena ropy wystrzeliłaby w kosmos, produktów przetworzonych z ropy również, a zachodnie gospodarki otrzymałyby potężny cios - tłumaczy Włostowski. W gronie państw UE i G7 zaczęto wówczas szukać rozwiązania kompromisowego, które sprawiłoby, że rosyjska ropa nie zniknęłaby całkowicie ze światowych rynków, ale jednocześnie mocno ograniczyło zyski Kremla z eksportu surowców energetycznych. Tym rozwiązaniem był właśnie pułap cenowy, który jednak dopuszczał udział firm europejskich w eksporcie rosyjskiej ropy i produktów ropopochodnych na rynki trzecie. Chiny i Indie wchodzą do gry Price cap nie zmienia jednak zasadniczego faktu - do Unii Europejskiej wciąż nie można importować rosyjskiej ropy i produktów ropopochodnych. Można je jednak importować z krajów trzecich, które skupują surowce energetyczne z Rosji po preferencyjnych cenach. Właśnie tutaj do gry chodzą Chiny i zwłaszcza Indie. Dr Janusz Wdzięczak z Instytutu Sobieskiego podkreśla, że chociaż jest to pewnego rodzaju furtka dla Kremla, żeby pozostać na światowych rynkach energetycznych, to jednak sytuacja wcale nie jest dla Rosji tak optymistyczna, jak przedstawia to tamtejsza propaganda. - Jeśli spojrzeć na twarde dane gospodarcze, to widać wyraźnie, że może sprzedają tyle samo, co przed wojną, ale inkasują z tego tytułu o wiele mniejsze pieniądze - argumentuje. Nasz rozmówca zauważa, że kluczowym utrudnieniem dla Rosji w nowej sytuacji jest strona logistyczna. Transport surowców energetycznych do Chin i Indii jest dużo trudniejszy i kosztowniejszy niż na Zachód, zwłaszcza do Unii Europejskiej. - Granica rosyjsko-indyjska czy rosyjsko-chińska nie jest obudowana taką liczbą gazo- i ropociągów jak granica rosyjsko-ukraińska czy rosyjsko-polska. Rosja przez lata gros swoich surowców energetycznych eksportowała na Zachód, do Unii Europejskiej - wyjaśnia dr Wdzięczak. Jak mówi, aktualnie Rosja nie może sprzedawać swoich produktów po wyższych marżach tam, gdzie ma nowoczesną i rozbudowaną infrastrukturę przesyłową. Sprzedaj je po niższych marżach tam, gdzie tej infrastruktury nie ma w ogóle, dopiero ją tworzy albo szuka rozwiązań zastępczych (np. tankowców czy gazowców). - Te konkretne sankcje miały spowodować uderzenie w rosyjski budżet i tak się stało - podkreśla dr Wdzięczak. Zachód mówi: nie Kijów nie jest tym jednak usatysfakcjonowany. Eksport surowców energetycznych to dzisiaj główne źródło dochodów rosyjskiego budżetu, bez którego prowadzenie kampanii wojennej byłoby niesłychanie utrudnione, o ile nie niemożliwe. Poza tym, wojna między Ukrainą i Rosją rozlała się też właśnie na obszar gospodarczy - Rosjanie starają się uniemożliwić Ukrainie eksport produktów rolnych drogą morską i wykrwawić ukraińską gospodarkę, więc Ukraińcy również próbują uderzać Kreml tam, gdzie boli najbardziej. W przypadku obniżenia pułapu cenowego i wyrzucenia z zachodnich rynków przetworzonych w krajach trzecich rosyjskich paliw Kijów nie powinien jednak liczyć na sukces. - Znalezienie w Unii Europejskiej jednomyślności dla pomysłu obniżenia capu do 30 dol. za baryłkę, czy w ogóle do jego obniżenia, jest niewykonalne. Moim zdaniem, capu nikt już nie ruszy - ani w górę, ani w dół. Generowałoby to zbyt wiele problemów i ryzyk - przewiduje Tomasz Włostowski. Jednym z koronnych powodów są... przyszłoroczne wybory prezydenckie w Stanach Zjednoczonych. Ostatnim czego w tym okresie potrzebuje administracja Joe Bidena jest bowiem kryzys paliwowy na światowych rynkach. Zresztą na tych rynkach cena ropy idzie mocno w górę, a wielu analityków przewiduje, że niedługo przebije ona 100 dol. za baryłkę. W tym świetle ustalony przez G7 i UE pułap cenowy (60 dol.) i tak jest niski. Do tego stopnia, że większa presja jest na jego podwyższenie, a nie obniżenie. - Można się oburzać, ale w tym momencie jest dokładnie tak, jak miało być. Takie były założenia tego systemu. Wprowadzono go po to, żeby rosyjska ropa nadal była obecna na światowych rynkach, a państwa trzecie produkowały produkty ropopochodne z rosyjskich surowców - mówi Interii Włostowski. Jego zdaniem, "wszyscy na tym wygrywają". Zachód uderza w rosyjską gospodarkę i mocno obniża jej zyski z eksportu ropy, rosyjska ropa i produkty ropopochodne są nadal dostępne na rynkach światowych ograniczając wahania cenowe, natomiast kraje trzecie mają przewagę negocjacyjną w rozmowach z Rosją, skupują jej surowce po promocyjnych cenach i już przetworzone ślą je z powrotem na zachodnie rynki. - Tylko Ukraińcom nie pasuje sytuacja, którą mamy dzisiaj. Ukraińcom i, o ironio, Rosjanom - zauważa. Światełko w tunelu dla Ukrainy Nadzieja Ukrainy w tym, że sposób działania i konsekwencje powyższego mechanizmu dopiero dzisiaj powoli docierają do światowej opinii publicznej. Jeśli się jej to nie spodoba, zacznie wywierać presję na polityków, a ci w trosce o swoje interesy będą musieli zacząć działać. Tu tkwi szansa Kijowa, który powinien nieustannie lobbować za modyfikacją sankcji na rosyjski sektor energetyczny. Według Tomasza Włostowskiego, nie chodzi bowiem o to, żeby pozbyć się rosyjskiej ropy i produktów ropopochodnych ze światowych rynków, bo to jest niewykonalne ze względu na ekonomiczne interesy Zachodu. Chodzi o to, żeby zmienić warunki obrotu tymi produktami. - Ci, którzy eksportują te produkty do UE, każdorazowo powinni dowieść, że kupili rosyjską ropę w ramach capu - tłumaczy prawnik. I dodaje: - Jeśli chcemy promować i wymusić price cap na całym świecie, to producenci produktów ropopochodnych powinni być zmuszeni do udowodnienia skąd i na jakich warunkach mają ropę.