Winni są wrogowie Rosji, na czele z Ukrainą i jej "zachodnimi patronami", a sytuacja była cały czas pod kontrolą rosyjskich władz - to dwie główne tezy, które płyną z wygłoszonego wieczorem 26 czerwca orędzia Putina do narodu. To pierwszy raz, gdy rosyjski prezydent zabrał głos już po zażegnaniu kryzysu związanego ze zbrojnym buntem Grupy Wagnera i jej dowódcy. Poza rytualnymi oskarżeniami pod adresem Zachodu i bliżej niesprecyzowanych zewnętrznych wrogów Rosji Putin podziękował też... najemnikom z Grupy Wagnera. - Podjęli jedyną słuszną decyzję, nie popełnili bratobójczego rozlewu krwi, zatrzymali się na ostatniej linii - powiedział polityk. I dodał: - Dziś macie możliwość dalszej służby Rosji poprzez podpisanie umowy z Ministerstwem Obrony lub innych organów ścigania. Możecie też wrócić do swoich bliskich i przyjaciół. Kto chce, może pojechać na Białoruś. Obietnica, którą złożyłem, zostanie spełniona. Car okazał słabość Orędzie Putina to próba normalizacji sytuacji, która w ostatnich dniach zatrzęsła Kremlem i całym rosyjskim państwem. Sam Putin chce ponownie pokazać się jako przywódca silny i zdecydowany, ale też uspokoić nastroje społeczne. Rzecz w tym, że to, co stało się 23 i 24 czerwca, już się nie odstanie. A Putin nie zdał wówczas egzaminu jako twardy przywódca. - Ucierpiał bardzo - mówi w rozmowie z Interią Michał Kacewicz, dziennikarz Biełsatu i wieloletni korespondent polskich mediów w krajach postsowieckich. Autor książek m.in. o Putinie i Aleksandrze Łukaszence dodaje, że nie chodzi tu o kwestie symboliczne czy wizerunkowe, ale o pragmatykę władzy. Putin w chwili próby nie zdołał efektywnie zarządzać państwem ani stłumić kryzysu. 24 czerwca wygłosił co prawda stanowcze oświadczenie, porównując sytuację do rewolucji październikowej z 1917 roku i obiecując krwawą rozprawę z puczystami, ale swoich gróźb ostatecznie nie zrealizował. - Nie zdążył ich zniszczyć. Nie zdążył zareagować - analizuje Kacewicz. Jego zdaniem albo struktury bezpieczeństwa celowo sabotowały idące z Kremla rozkazy, albo sam Putin nie do końca wiedział, co i jak chce zrobić ze swoimi przeciwnikami. - Zanim państwowa machina bezpieczeństwa zaczęła działać, kryzys się skończył, a Prigożyn wycofał. Putin został z niedokończoną sprawą. Pokazał, że nie ma mocy sprawczej, zdecydowania, ludzie go nie słuchają - cokolwiek się stało, pokazał, że coś jest nie tak - podkreśla dziennikarz Biełsatu. - Sam fakt, że w ogóle do takiej próby doszło, świadczy o słabości Putina i jego reżimu, o tąpnięciu, które dokonało się na Kremlu - dodaje Igor Sokołowski, dziennikarz "Interwencji" Polsatu, ale też autor książek o Białorusi i Rosji. - I zobaczyła to elita władzy. Po raz pierwszy tak dobitnie zobaczyła, że Putin słabnie. I być może taki był sens tego kryzysu - uważa Kacewicz. Putin jak Jelcyn? Dla kremlowskiej wierchuszki może to być punkt zwrotny nie tyle w samej wojnie z Ukrainą, co w kontekście dalszego przywództwa Putina. Nie jest tajemnicą, że rosyjscy oligarchowie i czołowi państwowi notable zgrzytają zębami, znosząc kolejne zachodnie sankcje, przez które zajmowane są ich majątki, zamykane biznesy, a oni sami mają zatrzaśnięte drzwi na Zachód. Ich wyrzeczenia i upokorzenia trwają już 16 miesięcy, a ani oni sami, ani Rosja nie zyskała na tym nic. - Wielu oligarchów liczyło, że będzie to wojna ekspresowa i zakończona spektakularnym sukcesem. Zeszłoroczny Dzień Zwycięstwa miała przecież uświetniać parada w Kijowie. Tymczasem korzyści żadnych nie ma, a wojna od 16 miesięcy idzie jak krew z nosa - mówi Interii Igor Sokołowski. Od początku inwazji Rosji na Ukrainę w kręgach eksperckich panowała zgoda, że jeśli coś ma zatrzymać Putina, będzie to nacisk z wewnątrz, zapewne połączony z poczuciem osobistego zagrożenia ze strony najbliższego otoczenia. Ten moment być może właśnie nadszedł. Michał Kacewicz przywołuje tutaj kryzys czeczeński i zamachy terrorystyczne z 1999 roku. To one obnażyły słabość rządzącego wówczas prezydenta Borysa Jelcyna i pokazały kremlowskiej elicie, że nadszedł czas na zmianę wodza. Rozpoczęła się sukcesja władzy po Jelcynie. Kacewicz zwraca tutaj uwagę, że nawet jeśli tak jest, może to wcale nie być operacja wymierzona przeciwko Putinowi, ale przeprowadzana w porozumieniu z nim. Tak samo jak niemal ćwierć wieku temu kremlowskie elity postąpiły z Jelcynem. - W rosyjskich intrygach rzadko kiedy są wyraźne podziały na śmiertelnie zwalczające się obozy, na "tych" i "tamtych". To są sytuacyjnie zawierane sojusze, negocjacje i kompromisy. Prowadzone w brutalny sposób, ale w gruncie rzeczy ich celem jest zabezpieczenie stałego interesu szeroko pojętej elity władzy - zastrzega autor książki "Putin i spółka. Historia manipulacji". Igor Sokołowski wskazuje jeszcze jedną kwestię. O ile sam Putin w najczarniejszym dla siebie scenariuszu może władzę stracić, o tyle system, który stworzył, z pewnością go przeżyje. - Coraz większe problemy może mieć słabnący Putin, ale nie sam putinizm, nie sam system władzy. Nawet jeśli oligarchowie i struktury wojskowe w pewnym momencie stwierdzą, że wojna w Ukrainie była fatalnym pomysłem, na którym Rosja wyłącznie straciła, i Putin powinien za to odpowiedzieć, to nie zastąpi go żaden prozachodni demokrata, tylko inny reżimowy zamordysta - mówi Interii. Podkreśla, że tego faktu większość osób na Zachodzie nie rozumie, łudząc się, że jeśli Putin upadnie, otworzy się droga do demokratyzacji Rosji i przywrócenia jej do cywilizowanego świata. - To myślenie życzeniowe, ono się nie spełni. Największy happy end, na który Zachód może liczyć, to rozwiązanie przepracowane przy okazji odejścia Jelcyna, a więc pokojowe oddanie władzy w zamian za polityczną i prawną nietykalność - nie ma wątpliwości dziennikarz "Interwencji". Delfinów dwóch Jeśli proces sukcesji po Putinie właśnie się rozpoczął, kluczowe będą ewentualne zmiany na czele resortu obrony i na stanowisku szefa Sztabu Generalnego. Głównym powodem buntu Grupy Wagnera był konflikt Prigożyna z Siergiejem Szojgu (MON) i Walerijem Gierasimowem (SG). Prigożyn oskarżał ich o chęć demontażu jego formacji, nieudolne zarządzanie działaniami na froncie w Ukrainie i przywłaszczanie sobie sukcesów osiągniętych przez Grupę Wagnera. Szczegóły porozumienia Putina z Prigożynem nie są znane, ale wiadomo, że ten drugi oczekiwał dymisji zarówno Szojgu, jak i Gierasimowa. Jeśliby do niej doszło, któryś z ich następców mógłby być "delfinem" szykowanym do przejęcia schedy po Putinie. W tym kontekście wymienia się przede wszystkim dwie postacie - gubernatora tulskiego Aleksieja Diumina i byłego gubernatora jarosławskiego, a obecnie doradcę Putina, Dmitrija Mironowa. Obaj mają za sobą bogatą karierę w rosyjskich specsłużbach (Diumin był też wiceministrem obrony), obaj odcięli się od buntu Prigożyna, obaj zdobywali polityczne doświadczenie na szczeblu regionalnym. Mówi Michał Kacewicz: - Biorąc pod uwagę ich biografie, są modelowymi reprezentantami putinowskiej Rosji. Są młodszymi, lepszymi wersjami Putina. Takich ludzi jest więcej we władzach regionalnych, w administracji. To stamtąd wyjdą następcy Putina. I myślę, że ta kasta kibicowała kryzysowi z Prigożynem, bo widziała w nim instrument własnego wyjścia z cienia na arenę wielkiej władzy w Rosji. Obaj politycy nie są znani szerszej publiczności. Zwłaszcza poza Rosją. To jednak nie powinno być problemem. - Gdy Putin pojawił się na salonach w 1999 roku, też był nikomu nieznany i nikt nie spodziewał się, że będzie rządzić Rosją przez ponad dwie dekady - przypomina Igor Sokołowski.