"Śmierć w Amazonii. Nowe eldorado i jego ofiary"
Ekologia i terroryzm w Puszczy Amazońskiej? Nie machajcie lekceważąco ręką. Może się wydawać, że te dwa pojęcia nie mają ze sobą zbyt wiele wspólnego, a jednak - w zamachach od lat giną setki ludzi, to prawdziwa wojna, krwawa i zazwyczaj cicha. Nowa książka Artura Domosławskiego, autora "Kapuściński non-fiction", w fenomenalny sposób sytuuje nas w samym jej środku. "Śmierć w Amazonii" czyta się jak thriller. Chcesz ją przeczytać? Zapraszamy do udziału w konkursie!
Tysiące kilometrów kwadratowych amazońskiej dżungli, zwane "płucami Ziemi" to - ziemia bezprawia, na której toczy się bezwzględna i - w sensie dosłownym - mordercza walka ludzi wielkiego pieniądza z tymi, którzy chcą zachować dżunglę taką, jaka była do tej pory. Zawsze jest tak samo - pisze Domosławski - ktoś zgłasza doniesienia o nielegalnym niszczeniu lasów deszczowych, władze państwowe nie reagują, zaczynają się pogróżki. Na końcu zjawiają się najęci rewolwerowcy... Puszcza dewastowana jest dalej.
Jak doszło do zasiedlenia tych terenów, do powstania "ziemi bez ludzi dla ludzi bez ziemi"? Kim są ofiary? Kim są kaci? W jaki sposób żyje się tam na co dzień i od święta, pomiędzy oszałamiającym pięknem i bogactwem natury, wszechobecną zbrodnią, poprzedzaną miesiącami pogróżek, między niedzielną mszą a wyczekiwanym meczem futbolowym w telewizji? Na czym polega biznes oparty na wycinaniu drzew i co znajduje się w katalogu dwudziestu sposobów prania nielegalnie wyciętych drzew i uzyskanego z nich drewna, sporządzonym przez Interpol? Jak daleko - w samej Brazylii i poza nią - sięgają konsekwencje "wojny amazońskiej" i co z niej może wyniknąć dla nas wszystkich?
Domosławski przeplata historię ze współczesnością, politykę z ekonomią, zajmująco opowiada zarówno o sensie istnienia puszczy i jej eksploatacji począwszy od "gorączki kauczukowej", jak i o dziejach przestępstw przeciwko środowisku naturalnemu i ich skutkach (wstrząsające opowieści o śmiercionośnych zanieczyszczeniach), o beznadziejnej walce, by ścigać i karać winnych, o pojedynczych ludziach i wielkich koncernach...
Autor "Gorączki latynoamerykańskiej" nie był tam po raz pierwszy, a mimo to nie miał łatwego zadania. Musiał przezwyciężyć nieufność tych, którzy zdawali mu relację: samych działaczy oraz członków rodzin tych, którzy zostali zamordowani. Każdy niespodziewany gość, fałszywy wysłannik, udawany przyjaciel - czemu by nie "zagraniczny dziennikarz" - może być płatnym zabójcą i wykonać egzekucję.
Narrację spaja nadająca się na scenariusz koszmarnego filmu sensacyjnego historia życia i działalności Jose Claudia i Marii Espirito Santo, pary ekologów, zamordowanych w 2011 roku, co odbiło się szerokim echem w świecie. - To samo, co zrobili z Chico Mendesem w Acre i z siostrą Doroty w Anapu, chcą zrobić z nami... - mówił proroczo Jose Claudio. Właśnie w hołdzie Chico Mendesowi, zabitemu w 1988 roku liderowi ruchu obrońców puszczy, Sting nagrał po portugalsku swą słynną pieśń "Fragile". Książka Domosławskiego jest mądra i przejmująca, jak owa pieśń o tym, że zbrodnia może unicestwić jedno życie, ale nie zniszczy idei. Że głos takich jak Chico nie umilknie nigdy. Jamais a nossa voz vai calar...
Fragmenty:
José Cláudio i Maria
12.
W tej fotografii jest piękno i siła: José Cláudio na tle gigantycznego kasztanowca rozpościera szeroko ramiona jak Chrystus na wzgórzu Corcovado w Rio de Janeiro. To Jej Wysokość - Sua Majestade - jak ją nazywał.
Zdjęcie José Claudia i Jej Wysokości zrobił dziennikarz z São Paulo Felipe Milanez. Zaprzyjaźnili się. Felipe stał się wspólnikiem sprawy José Claudia i Marii. Udzielał im głosu w wywiadach, pisał o zmaganiach z niszczycielami "płuc Ziemi".
José Cláudio mówił o Jej Wysokości i o innych drzewach jak o żywych istotach - dokładnie tak jak w wywiadzie cytowanym w czasie sesji Kongresu przez deputowanego Partii Zielonych (tego, którego wybuczano). Również o dżungli mówił tak, jakby miała osobowość, potrzeby i wymagania, radości i cierpienia, a także życie w cudownej wewnętrznej harmonii.
"Tym, co obrodzi drzewo, muszę się dzielić z ptakami i zwierzętami. Papugi i ary żywią się górną częścią. Część tego, co spada na ziemię, należy do mnie, a część do jeleni, pekari, gryzoni paka. W sumie, jedna trzecia tego, co rodzi kasztanowiec, idzie na moje potrzeby. Czyż nie byłoby draństwem, gdybym sprzedał takie drzewo? Ile mogą mi za nie zapłacić? Dwieście reali? Przez cały rok mogę zarobić na kasztanach tyle samo, nie niszcząc drzewa. Jak w ogóle ktoś, kto nie posadził drzewa, nie doglądał go, nie wydał na jego utrzymanie nawet centa, ma czelność ściąć je i sprzedać? Coś, co natura tworzyła przez długie lata, ludzie myślący tylko o zysku są w stanie zniszczyć w niespełna godzinę".
13.
Pierwszym bohaterem puszczy był ćwierć wieku wcześniej Chico Mendes - jego portret wisi na werandzie domu Marii i José Claudia w Praia Alta Piranheira. Chico Mendes był potomkiem białych seringueiros, którzy po zakończeniu boomu kauczukowego osiedlili się w dżungli na stałe. Te dzieci i wnuki drobnych zbieraczy kauczuku, nie kauczukowych latyfundystów, lecz tysięcy biedaków, którzy przyjechali do Amazonii szukać życiowej szansy zamiast tułaczki albo powrotu do slumsów dużych miast, wybrały sielskie życie w harmonii z naturą.
Uczyły się go od autochtonów, których wcześniej podbijano, zamieniano w niewolników, zabijano - a właściwie od autochtonek, które stały się towarzyszkami życia, żonami, matkami ich dzieci. Seringueiros mieli teraz poletka manioku. Według indiańskich przykazań - tylko tyle, żeby przeżyć i nie dewastować puszczy. Ich egzystencji zaczęła zagrażać inwazja hodowców bydła, którzy ruszyli z intensywną wycinką drzew.
Zorganizowali się w związek. Zaczęli nagłaśniać - w Brazylii i na świecie - przestępstwa przeciwko środowisku naturalnemu. Chico Mendes został ich liderem.
Rodzący się w dużych miastach ruch ekologiczny był dla amazońskich wieśniaków wymarzonym sojusznikiem: potrafił uczynić z ich losu, sprawy, interesu kwestię międzynarodową. Uniwersalną. Z kolei Chico Mendes, człowiek z dżungli, autentyczny przywódca chłopski z Amazonii, nie mieszczuch z bogatego domu z Rio de Janeiro, był dla ekologów skarbem. Jako rzecznik jednych i drugich jeździł do Stanów Zjednoczonych, gdzie opowiadał kongresmanom, senatorom, oficjelom Banku Światowego o niszczeniu puszczy, o wymieraniu gatunków, o zagrożeniu dla wszystkich, którzy - jak on sam - nauczyli się żyć w harmonii z naturą.
Chico Mendes stał się ikoną za życia. Zaczął zbierać laury, dostał nagrodę ONZ za obronę lasów Amazonii. Sława uczyniła go niebezpiecznym dla interesów fazendeiros i hodowców, którzy wkraczali coraz brutalniej do dżungli i zamieniali lasy na pastwiska. Zaczął dostawać pogróżki. W trakcie fiesty z okazji czterdziestych czwartych urodzin powiedział przyjaciołom i towarzyszom, że prawdopodobnie nie dożyje Bożego Narodzenia. Tydzień później, w czwartek dwudziestego drugiego grudnia osiemdziesiątego ósmego roku wieczorem, zastrzelono go w domu, w wiosce Xapuri, w stanie Acre.
Zbrodnia odbiła się echem na świecie. Znani artyści pisali o nim pieśni, kręcili filmy. Wielki gwiazdor muzyki popularnej Sting nagrał po portugalsku swój hit "Fragile". O tym, że zbrodnia może unicestwić jedno życie, ale nie zniszczy idei. Że głos takich jak Chico nie umilknie nigdy. "Jamais a nossa voz vai calar"...
Zabójcami Chico Mendesa byli miejscowi fazendeiros, Darly Alves, jego syn Darcy i ich pracownik. Zostali skazani na dziewiętnaście lat więzienia. Darly uciekł zza krat. Stugębna plotka głosi, że ucieczkę ułatwili mu wysoko postawieni przyjaciele. W brazylijskim interiorze takie przysługi to norma. Prowincją trzęsą fazendeiros i hodowcy. Politycy, biurokraci i lokalna elita gospodarcza to zazwyczaj jeden kartel. Już po tej cudownej ucieczce w lud poszła wieść, że Alvesowie cieszyli się w więzieniu niecodziennymi przywilejami: mieli kolorowy telewizor, lodówkę, przyjmowali wizyty młodych kobiet.
Darly’ego Alvesa schwytano ponownie w dziewięćdziesiątym szóstym. Dostał dodatkowo wyrok za fałszowanie dokumentów: dwa lata i osiem miesięcy. Schorowany, odsiedział karę w domu. W jednym z wywiadów powiedział o sobie: "Jestem męczennikiem". W innym - że Chico Mendes sam się zabił.
14.
Mówią dziś o nich: bohaterowie puszczy, męczennicy Amazonii.
Tak się pisze historię ex post. Order, tablica ku czci, pomnik.
A jacy byli w realnym życiu ci amazońscy wieśniacy? Skąd się wzięli? Jak żyli?
Dlaczego ryzykowali życie?
15.
- Ty masz mszę codziennie, dzisiaj oglądamy mecz!
José Cláudio i Maria od zawsze kłócili się o władzę nad pilotem do telewizora. On, zapalony kibic futbolu, gdy tylko była transmisja meczu, który go interesował, wykłócał się o swoje. Ona, wierząca, na pograniczu dewocji, systematycznie oglądała msze i religijne talk-show, których w brazylijskiej telewizji wiele. Gdy mu się sprzeciwiała, mówił:
- Modlić się możesz wszędzie, nie musisz przed telewizorem.
On: wieczny chłopczyk, zgrywus. Imprezowicz i brat łata. Lekkoduch. Poważny tylko w sprawie naprawdę poważnej: walce przeciwko niszczeniu dżungli. W podejściu do niej miał coś z misjonarza. Ta misja ukradła mu masę towarzyskich przyjemności. Dawniej kochał przesiadywać w barze z kumplami, gawędzić godzinami przy piwie czy cachasie, ale od kiedy dał się we znaki hodowcom bydła i handlarzom drewna, nie mógł wałęsać się po barach. Zbyt ryzykowne.
Ona była jego przeciwieństwem: skryta, zamknięta w sobie, zawsze serio - w pracy i w domu. Przy nim zmieniła się trochę, częściej się uśmiechała, a nawet śmiała. Zobaczyła, że życie może być radością, fiestą, nie tylko ciężkim zadaniem, nieustającym sprawdzianem. Tak opowiada o siostrze Laísa. Łączyła ich rodzina, dla obojga rzecz naj, adoptowany syn Cláudio Ramón i sprawa, o którą walczyli. Dwa życia, jedna historia - tak mówiła o nich obojgu Maria.
Jej rodzina - rodzice i siedmioro dzieci - przyjechała do stanu Pará z wysuniętego jeszcze bardziej na północ Maranhão, który jest synonimem bezbrzeżnej nędzy. Wieśniacy tyrali tam w latyfundiach za grosze albo za samo tylko jedzenie i dach nad głową. Stracili i to, gdy po zmodernizowaniu rolnictwa nie potrzeba było tylu rąk. Wegetowali na obrzeżach posiadłości, żyjąc z tego, co urodzi dżungla; zasilali slumsy miasta São Luis do Maranhão. Gdy w latach siedemdziesiątych rządzący krajem wojskowi wzywali do "podbijania" Amazonii, gdy mówiło się, że dużo tam ziemi, a mało ludzi, rodzice Marii i Laisy ruszyli do stanu Pará. Osiedlili się w São João do Araguaia, jakieś sześćdziesiąt kilometrów od Maraby. Ojciec zbierał kasztany, wyciskał z nich olej; część tego urobku sprzedawał na targu.
Laísa opowiada, że już wtedy niektórzy biedni rolnicy, jak rodzice jej i Marii, rozwijali inną kulturę eksploatacji Amazonii niż wielcy hodowcy bydła. Wycinali niewiele drzew, niezbędne minimum, i siali kukurydzę, ryż, maniok. Tylko tyle, ile potrzebowali do życia.
Maria, gdy dorosła, dzieliła czas między pracę w małym gospodarstwie rodziców i studia pedagogiczne na Uniwersytecie Stanu Pará w Marabie. Potem - mieędzy wychowywaniem piątki dzieci, pracą w domu i wolontariatem - uczyła niepiśmiennych chłopów czytać i pisać. Od pewnego momentu uświadamiała ich także, na czym polega życie w zgodzie z dżunglą. Ten moment przyszedł wraz ze spotkaniem z José Claudiem. Był rok osiemdziesiąty szósty.
José Cláudio, najstarszy z rodzeństwa sześciu sióstr i pięciu braci, od dziecka dorastał w puszczy. Przodkowie pochodzili z autochtonicznych ludów Gavionów i Kajapów, co wyraźnie sugerowały rysy jego twarzy. Wychował go dziadek, zbieracz kasztanów. Od małego José Cláudio pomagał dziadkowi zbierać je i ładować do worków. Razem jeździli po sąsiadach i zabierali również ich plony na targ w Marabie. Objuczali nimi osiołki i tak wieźli do miasta.
Oboje, José Cláudio i Maria, mieli za sobą nieudane związki i sporą gromadkę dzieci: Maria - piątkę, José Cláudio - dwójkę. Oboje dobijali trzydziestki, gdy się spotkali i uznali, że nie potrafią bez siebie żyć.
Odpowiedzi przysyłajcie w terminie 22.11-6.12.2013 na adres mailowy: fakty-konkurs@firma.interia.pl
Najciekawsze nagrodzimy książkami Artura Domosławskiego "Śmierć w Amazonii".
Czytaj więcej na następnej stronie!
16.
Nie byli wtedy "zawodowymi" działaczami. Nie było ich w grupie chłopów bez ziemi, którzy od końca lat osiemdziesiątych domagali się od władz osiedlenia kilkuset rodzin niedaleko miasteczka Nova Ipixuna, jakieś pięćdziesiąt kilometrów od Maraby. Wieśniacy zanosili do urzędu do spraw reformy rolnej (Instituto Nacional de Colonização e Reforma Agrária - INCRA) wnioski i projekty zagospodarowania terenu. Gdy nie było odzewu, organizowali manifestacje i pikiety przed urzędem. Te pikiety przeradzały się nieraz w wielomiesięczne koczowiska.
Widziałem takie koczowisko, kiedy przyjechałem tu pierwszy raz. Nazwa szałasowego miasteczka brzmiała jak ponury żart: Nova Esperança, to znaczy Nowa Nadzieja. Smród Nowej Nadziei czuć było na kilometr. W nieruchomym powietrzu zastygły odór fekaliów. Wszystko tonęło w śmieciach. Między szałasami snuły się wychudzone psiaki, zwykle bez sierści, pokryte paprzącymi się ranami. Ludzie wyglądali trochę lepiej. Znudzeni, a może zmęczeni upałem mężczyźni grali w karty. Kobiety niańczyły niemowlęta, starsze dzieci zajmowały się sobą. Wszyscy na zewnątrz, bo w skleconych byle jak budach z kartonów, desek i foliowych płacht panował nieznośny zaduch.
Koczowało około trzystu rodzin. Chcieli wymusić na urzędzie nadanie kawałka ziemi, z której dałoby się wyżyć. Większość to wygnańcy ze stanowego interioru, gdzie rządzą prywatne armie hodowców bydła. Chłopi ci zajmowali samowolnie nieużytki wielkich posiadłości albo ziemię państwową, stanową, nie wiadomo czyją, na którą akurat któryś z lokalnych ranczerów miał apetyt. Mieli do wyboru: walkę z paramilitarnymi - bez szans - albo wyniesienie się i ocalenie skóry. Większość koczowała od miesięcy, rekordziści - od dwóch lat.
Koczowisko miało nawet dociągnięty na dziko prąd. Na osłoniętych byle jaką izolacją drutach elektrycznych wisiało mokre pranie, między nimi biegały beztrosko dzieci. Śmierć na wyciągnięcie ręki - dosłownie, bez metafor.
Gdy zdesperowani chłopi bez ziemi koczowali przed urzędem, wielcy hodowcy robili im czarny piar. Donosili, że buntownicy są komunistami manipulowanymi przez wrogie siły zewnętrzne. To się działo ledwie kilka lat po upadku dyktatury wojskowej, która wymachiwała hasłami walki z komunizmem. Dla miejscowego establishmentu "komunistą" był każdy, kto domagał się reformy rolnej albo sprzeciwiał wycinaniu lasów. W urzędach na prowincji niewiele się jeszcze wtedy zmieniło, lokalna elita była ta sama. Do dziś zresztą są tu miejsca, w których wydaje się, że zegar stoi od dziesięcioleci, a może dłużej. Donos czy publiczny zarzut o komunizowanie to gorzej niż oskarżenie o kradzież, gwałt, morderstwo.
17.
W Eldorado do Carajás, miejscowości na południe od Maraby, tysiąc pięciuset chłopów bez ziemi straciło cierpliwość i siedemnastego kwietnia dziewięćdziesiątego szóstego roku zorganizowało marsz protestu. Nie mogli doczekać się wywłaszczenia pobliskiego latyfundium Macaxeira, którego obrzeża okupowali. Domagali się od władz natychmiastowego działania: osiedlenia na podzielonym latyfundium swoich rodzin.
Zablokowali szosę BR-155, która łączy południe stanu Pará z jego stolicą na północy - Belém. Policjanci otworzyli ogień. Zginęło dziewiętnastu wieśniaków, kilkudziesięciu zostało rannych. Masakrę zlecił fazendeiro Ricardo Marcondes de Oliveira. Zapłacił dwóm komendantom policji, żeby uciszyli intruzów raz na zawsze.
Lata temu pisałem do gazety relację o procesie policjantów uczestniczących w masakrze. Tłum wściekłych wieśniaków skandował przed sądem w Belém: "Mordercy! Mordercy!", kiedy sąd uniewinnił trzech policjantów odpowiedzialnych za strzelanie do ludzi...
Fragment korespondencji:
Sędziowie przysięgli uznali w czwartek, że dowody przedstawione przez prokuratora są niewystarczające, żeby skazać pierwszych trzech ze stu pięćdziesięciu policjantów oskarżonych w największym procesie w historii Brazylii.
Opinia publiczna jest zszokowana. Politycy, Kościół katolicki, obrońcy praw człowieka, prasa i telewizja pełne są komentarzy w jednym tonie:"To skandal".
Od początku kwietnia tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego szóstego roku około półtora tysiąca bezrolnych chłopów rozpoczęło okupację wielkiej posiadłości ziemskiej Macaxeira w Curionópolis, w stanie Pará na północy kraju. Ósmego kwietnia rozpoczęli marsz na stolicę stanu Belém. Był to protest przeciw opieszałej reformie rolnej. Tydzień później czterdzieści kilometrów dalej, w okolicach Eldorado do Carajás, głodni i zmęczeni chłopi zablokowali szosę, domagając się jedzenia i transportu do Belém. Szesnastego kwietnia gubernator stanu Pará Almir Gabriel (należący do partii prezydenta) rozkazał odblokować drogę. Gdy na drodze pojawili się policjanci, posypały się wyzwiska, a potem kamienie. Zastrzelono dziewiętnastu chłopów, ponad setka była ranna. Oględziny komisji praw człowieka wykazały, że co najmniej na siedmiu chłopach dokonano maczetami egzekucji z zimną krwią, już po zakończeniu walk.
Przysięgli uznali wczoraj, że nie ma wystarczających dowodów, żeby skazać trzech oficerów policji militarnej, dowodzących operacją. Poparł ich sędzia Ronaldo Valle.
Głównym dowodem była kaseta z nagraniem wideo, ukazująca fragment walk między chłopami a policją. Tuż przed ogłoszeniem wyroku jeden z przysięgłych poprosił o pokazanie raz jeszcze nagrania. Wskazał długopisem dym unoszący się między maszerującymi chłopami. "Teraz mamy dowód na to, że od początku konfliktu chłopi byli uzbrojeni" - powiedział. Zgodnie z brazylijskim prawem przysięgły nie może wydawać publicznie opinii w czasie procesu, a jedynie wyrazić swój pogląd w tajnym głosowaniu. Prokurator zarzucił przysięgłemu przekroczenie kompetencji.
- Jesteśmy rozczarowani, oczekiwaliśmy, że przynajmniej tych trzech policjantów dowodzących operacją zostanie skazanych - powiedział "Gazecie" Jim Cavallaro, szef brazylijskiego Helsinki Human Watch. - Policja i prokuratura mało zrobiły, żeby zebrać mocne dowody. Może nagranie nie jest najlepszym dowodem, żeby z całą pewnością stwierdzić, kto kogo zabił, ale ci trzej oficerowie kierowali masakrą i na to, żeby skazać ich jako odpowiedzialnych, dowody były wystarczające. Są z pewnością słabsze, gdy chodzi o następnych stu czterdziestu siedmiu oskarżonych - zauważa Cavallaro.
- Ten wyrok - mówi "Gazecie" oburzony Nilton Viana, rzecznik Ruchu bez Ziemi* - dowodzi tylko tego, że władza sądownicza służy władzy wykonawczej i bogatym. Na taśmie widać wyraźnie: policjanci strzelali do chłopów. Chłopi byli bez broni. Decyzja sędziów gwarantuje elitom w naszym kraju pełną bezkarność. Ale my będziemy walczyć dalej.
Tuż po ogłoszeniu wyroku przed budynkiem Uniwersytetu Amazońskiego w Belém policjanci strzegący gmachu pokazali pazury. Do protestujących chłopów z Ruchu bez Ziemi zaczęli pokrzykiwać z satysfakcją: "Do roboty, przybłędy!", "Nic tu po was!". Doszło do gwałtownej przepychanki i bójek. Według relacji obrońców praw człowieka, policjanci grozili chłopom śmiercią i kolejnymi masakrami. - Nie mogłam spać w nocy, bałam się, że nas pozabijają - opowiadała wdowa po jednym z zabitych w Eldorado do Carajás.
Uniewinnienie dowódców masakry sprowokowało komentarze najwyższych władz kraju. Wprawdzie minister sprawiedliwości odmówił, ale za to odezwał się sam prezydent Fernando Henrique Cardoso. - Oczekiwałem jakiejś kary - wyznał publicznie Cardoso. - Takich rzeczy jak masakra w Eldorado do Carajás nie wolno tolerować. Jako obywatel żałuję, że Brazylia wciąż nie ma świadomości, że bezkarność zagraża naszej demokracji.
Pułkownika i majora policji, odpowiedzialnych za masakrę, skazano dopiero w maju dwa tysiące dwunastego - odpowiednio na dwieście dwadzieścia osiem i sto pięćdziesiąt osiem lat więzienia. Fazendeiro, którego majątek częściowo wywłaszczono - na jego obszarze mieszka dziś około sześciu tysięcy ludzi - pozostał nietykalny.
Odpowiedzi przysyłajcie w terminie 22.11-6.12.2013 na adres mailowy: fakty-konkurs@firma.interia.pl
Najciekawsze nagrodzimy książkami Artura Domosławskiego "Śmierć w Amazonii".
"Jeśli nie przeczytacie, nigdy nie uwierzycie, ilu ludzi jest wciąż mordowanych, w Brazylii, Ekwadorze, Peru, byście mogli kupić sobie pralki, parkiety, befsztyki, benzynę i zaręczynowe pierścionki. A jak zaczniecie czytać, to się nie oderwiecie" - Jacek Żakowski.
"Ta książka opowiada o sprawach, o których powinniśmy chcieć jak najwięcej wiedzieć. Wierzę, że taka wiedza pomaga zmieniać świat na lepsze. Na świat, w którym chcielibyśmy żyć. Wprawdzie ta wiedza, przysporzy nam moralnych dylematów, ale dzięki niej mamy szansę podejmowania świadomych decyzji. Wyobrażacie sobie, co by się stało, gdyby dzięki wspólnej odmowie jakiś koncern poniósłby ogromne straty ? My konsumenci mamy ogromną siłę. Warto wykorzystać ją, żeby zrobić coś dobrego" - Janina Ochojska.