16 grudnia ośmioletni Kamilek z Częstochowy prawdopodobnie szykował się do świąt Bożego Narodzenia. Jak się później okaże - ostatnich w jego życiu. Być może miał nadzieję, że w domu będzie inaczej. Radośnie? To za duże słowo. Pewnie jak każde dziecko marzył o prezencie pod choinką. Być może napisał list do św. Mikołaja, ale schował go gdzieś głęboko w szafie z ubraniami. Trudno przypuszczać, by zaufał matce lub ojczymowi, że ci wyślą list do Laponii. Nie mógł im ufać. Nie mógł czuć się z nimi bezpiecznie, skoro miesiąc wcześniej - nie pierwszy raz - uciekł z domu. To w listopadzie został znaleziony w samej piżamie na przystanku autobusowym. Wychłodzony trafił do szpitala. Również w listopadzie, ale blisko 400 km na wschód od Olkusza, w którym mieszkał Kamilek, dwaj panowie Bogdanowie poszli do pracy. Praca jak praca - w suszarni, przy ziarnie, trochę jazdy ciągnikiem, porządkowanie terenu i powrót do domu. Miał to być kolejny normalny dzień. Traf chciał, że akurat w to miejsce, prawdopodobnie omyłkowo, spadła ukraińska rakieta. Obaj zginęli na miejscu. Pełni obaw Polacy pytali, dlaczego rakieta nie została strącona wcześniej. Czy aby na pewno system przeciwrakietowy działa jak należy? Co by się stało, gdyby rzeczywiście doszło do rosyjskiego ataku? Pytań było więcej niż odpowiedzi. Eksperci wyjaśniali, że system przeciwrakietowy na całym świecie funkcjonuje tak samo - nie chroni całego terytorium kraju, ale działa punktowo. Pech chciał, że w Przewodowie rakieta trafiła w dwie osoby, bo przecież wszędzie dokoła są bezkresne pola. Politycy zapewniali, że w Polsce system przeciwrakietowy działa jak należy i uspokajali, że można czuć się bezpiecznym. W przypadku Kamilka z Częstochowy system też miał zadziałać. Jak ustaliła "Gazeta Krakowska", chłopiec kilka miesięcy wcześniej mieszkał w Olkuszu i był dobrze znany tamtejszej pomocy społecznej. W domu kilka razy była policja, założono Niebieską Kartę, a trzy razy powiadomiono też sąd. W Olkuszu system działał, ale rodzina wróciła do Częstochowy. Co ciekawe, tam system też zadziałał. Dyrektorka MOPS w Częstochowie tłumaczy, że pracownicy socjalni w sprawie Kamilka zrobili wszystko, co w ich mocy. Byli w kontakcie z rodzicami, szkołą, policją, sądem, kuratorem. Już w 2021 roku wzięli rodzinę pod obserwację. W czerwcu 2022 roku złożyli wniosek do sądu o przekazanie dzieci do pieczy zastępczej. System działał. 16 grudnia inny system również zadziałał - żołnierze Wojska Polskiego zauważyli na monitorach obiekt wlatujący w polską przestrzeń powietrzną. Reakcja była modelowa, bo poderwano dyżurne myśliwce polskie i amerykańskie. Te jednak tracą obiekt z pola widzenia. Zdarza się. Jednocześnie żołnierze meldują przełożonym, jaka jest sytuacja. Nie słychać wybuchu, nie widać obiektu, nie ma informacji o nieprzewidzianym zdarzeniu. Więc nie ma tematu. Tego dnia tematem numer jeden w Polsce jest inne wydarzenie związane z mundurowymi. Media donoszą, że szef Komendy Głównej Policji gen. Jarosław Szymczyk rozpakował prezent. Dlaczego media zajmują się tym, a nie rakietą, która wleciała w polską przestrzeń powietrzną? Być może dlatego, że prezentem od Ukraińców był granatnik, który generał prawdopodobnie odpalił na komendzie, m.in. raniąc samego siebie. W międzyczasie słyszymy, że wszystkie procedury przebiegły prawidłowo, a system kontroli granicznej zadziałał bez zarzutu. Incydent na komendzie to wizerunkowa kompromitacja polskich służb. Zgubiona rakieta byłaby kolejną, więc o sprawie nikt się nie dowiaduje. Tymczasem w marcu Kamilek wraca z rodziną do Częstochowy. Przed nim kolejne święta, tym razem Wielkanocne. To te święta, które mają być zwiastunem nadziei, pełne symboliki związanej z rodzącym się nowym życiem. Być może tą nadzieją był dla niego biologiczny ojciec, który odwiedził syna na początku kwietnia. To on wezwał pomoc po tym, jak ośmioletni Kamilek został skatowany przez ojczyma za przyzwoleniem matki. Był bity, przypalany papierosami, polewany wrzątkiem i rzucany na rozgrzany piec. Trafił do szpitala. To tam spędził ostatnie święta. Lekarze przez miesiąc walczyli o jego życie. "Kamilek przez cały czas pobytu w szpitalu był głęboko nieprzytomny. Nie zdawał sobie sprawy gdzie jest, ani co go spotkało. Ani przez chwilę nie cierpiał" - napisali później. Ośmioletni Kamilek zmarł 8 maja. Kilkanaście dni wcześniej, w zupełnie innym miejscu Polski, pewna turystka (bądź turysta) wynajmująca pokój w pensjonacie wybrała się na przejażdżkę konno. Trafiła (bądź trafił) do lasu, gdzie oczom nie mogła uwierzyć. "Coś" było wbite w ziemię, obok powstał krater. Chwilę potem las był zamknięty. Na miejscu pojawiły się setki mundurowych. Media ogłosiły: znaleziono rakietę w Zamościu pod Bydgoszczą. Eksperci nie chcieli wierzyć, że to dzieło Rosjan. Nieopodal jest przecież poligon, więc pewnie to nasze wojsko było nieostrożne. No bo jakim cudem rosyjska rakieta mogłaby przelecieć przez pół Polski zupełnie niezauważona? Mamy przecież system powietrzny i przeciwrakietowy, więc sytuacja z Przewodowa nie może się powtórzyć. A system działa - mówili dotąd politycy. Tym razem jednak nabrali wody w usta. Od pierwszego dnia jak mantrę powtarzali zdanie, że "sprawą zajmuje się prokuratura". Okazało się, że obiekt znaleziony pod Bydgoszczą to ten sam, który pojawił się na radarach wojskowych 16 grudnia. Jednak jakimś cudem rakieta przeleciała przez pół Polski. - Procedury i mechanizmy reagowania w takiej sytuacji zadziałały prawidłowo - przekonywał Mariusz Błaszczak. - Do poziomu dowódcy operacyjnego, który nie wywiązał się właściwie ze swoich obowiązków - dodawał. Znów - system działa, ale człowiek zawinił. Problem w tym, że to człowiek tworzy systemy, procedury, mechanizmy i narzędzia. To człowiek je wymyśla, odpowiada za nie i sprawuje nad nimi kontrolę. To człowiek jest systemem. I nie jest ważne, czy sprawa dotyczy skatowanego przez zwyrodnialca dziecka, czy rakiety zdolnej przenosić głowice jądrowe. Tak Kamilek, jak i rakieta, zniknęli z oka systemu na długi czas. W pierwszym przypadku działające prawidłowo systemy w Olkuszu i Częstochowie "zgubiły" dziecko w momencie przeprowadzki. W drugim przypadku działające prawidłowo systemy powietrzne "zgubiły" rakietę z pola widzenia i przestały jej szukać. W pierwszym przypadku skończyło się tragicznie. W drugim zostaje pocieszenie, że w Zamościu pod Bydgoszczą nie było trzeciego pana Bogdana. Chcesz porozmawiać z autorem? Napisz na lukasz.szpyrka@firma.interia.pl