Marszałek bije ostro
To nienajlepszy okres w politycznej biografii Bronisława Komorowskiego. Marszałek sejmu zachowuje się tak, jakby chciał wejść w buty Palikota i Niesiołowskiego, albo... tracił nerwy.
- Jaka wizyta, taki zamach. Bo z 30 metrów nie trafić w samochód, to trzeba ślepego snajpera - tak komentował incydent w Gruzji, gdy w pobliżu kolumny prezydenckiej padły strzały ze strony osetyjskich rebeliantów.
I choć słowa te dość powszechnie uznano za chamskie i haniebne, Komorowski, nawet jak ochłonął, nie miał sobie nic do zarzucenia. Ot, używał ironicznego języka, który rozumieją ludzie inteligentni - podsumował.
Tym bardziej, że umacniali go w tym partyjni koledzy. Wszak znani z ataków na prezydenta i jego brata Palikot i Niesiołowski nie bez przyczyny cieszą się wielką popularnością w PO. Zdaje się, że Komorowski im teraz go pozazdrościł.
Dopiero po debacie w sejmie nad odwołaniem go z fotela marszałka, przyznał, że powinien bardziej ważyć słowa. Tymczasem trudno uwierzyć, żeby marszałek powiedział coś, czego powiedzieć nie chciał. Jest starym, 56-letnim już, politycznym i sejmowym wyjadaczem.
Człowiek umiaru
Opozycyjną aktywność rozpoczął jeszcze w harcerstwie, w grupie Antoniego Macierewicza. Konspirował, brał udział w nielegalnych manifestacjach. Współpracował z KOR i Ruchem Obrony Praw Człowieka i Obywatela. Drukował, kolportował, wydawał pod skrzydłami Macierewicza konspiracyjny "Głos". W 1980 r. związał się z Solidarnością, pracował w Ośrodku Badań Społecznych związku. W 1981 r., razem z Macierewiczem tworzył radykalne Kluby Służby Niepodległości.
W 1989 r., tak jak m.in. środowisko Macierewicza, ostro krytykował Okrągły Stół, bojkotował częściowo demokratyczne wybory czerwcowe. Radykałem przestał być jesienią 1989 r., gdy nagle został szefem gabinetu ministra Aleksandra Halla w rządzie Tadeusza Mazowieckiego.
- Do grobowej deski będę mu wdzięczny, że dał mi szansę przeistoczenia się z radykała w człowieka umiaru - mówił o Mazowieckim. Znajomi upatrują decyzji Komorowskiego w sytuacji rodzinnej. Od wyjścia z internowania, przez lata uczył w Niższym Seminarium Duchownym w Niepokalanowie, a musiał utrzymać czworo dzieci (piąte było w drodze). Po kilku miesiącach został wiceministrem obrony narodowej. Był nim zresztą w kolejnych rządach, z małą przerwą, aż do 1993 r. Nie miał za to przerw w funkcji posła: jako jeden z nielicznych jest nim od 17 lat, m.in. w klubach UD, UW, KKL, AWS, SKL i PO.
Poseł w czołgu
Po rządach SLD wrócił na polityczne salony. I nie chciał już być wiceministrem. Ale dopiero gdy UW wyszła z rządu Buzka, pojawiła się szansa. Pomógł Jan Rokita, bo o to samo stanowisko starał się Romuald Szeremietiew.
Komorowski został szefem MON, Szeremietiew wiceministrem. Komorowski chciał go od razu zwolnić. Premier nie wyraził zgody. Nagle pojawiły się podejrzenia Szeremietiewa o korupcję. Zgodę na jego śledzenie przez WSI wydał Komorowski. Skutkiem było odwołanie Szeremietiewa.
Krytycy Komorowskiego zarzucają mu, że w MON konserwował układ postkomunistyczny. Dawał, jak mówiono, parasol ochronny czerwonej kadrze, w nieskończoność odwlekał podejmowanie ważnych decyzji. Po sejmowych kuluarach krążył wtedy żart: - Dobrze, że nikt nie wypowiada Polsce wojny, bo Komorowski od razu by się poddał. Z pracą w resorcie związany jest zapewne stosunek Komorowskiego do likwidacji WSI. Jako jedyny członek PO głosował przeciwko temu.
Z Rokitą współpracował blisko przez lata. Gdy jednak konflikt Tusk-Rokita wszedł w kluczową fazę, Komorowski długo się nie zastanawiał: opowiedział się jednoznacznie po stronie lidera Platformy. "Premier z Krakowa" skarżył się publicznie, że do walki z nim użyto czołgów. Pierwszym kierował Tusk, kolejnym - Komorowski.
Trzeba ostro
Lojalność wobec Tuska opłaciła się: po marginalizacji Rokity Komorowski znalazł się w ścisłym kierownictwie PO. Gromadził teraz funkcje i stanowiska: wicemarszałka sejmu, wiceszefa partii, a w gabinecie cieni - ministra odpowiedzialnego za sprawy zagraniczne.
Bo w planowanym przed wyborami w 2005 r. rządzie PO-PiS, nie interesowała go już obrona narodowa. Wolał dyplomację, interesuje go MSZ. Tym smaczniejsza dla oponentów była jego wpadka, gdy ogłosił, że Norwegia jest w UE. - Tworzy nową historię Unii - drwili politycy PiS.
Między pierwszą a drugą turą wyborów prezydenckich zaskoczył radykalizmem wypowiedzi na temat PiS. Stał się nagle ostrym krytykiem braci Kaczyńskich. A po wyborach obwieścił: Szkoda Polski! Powtarzał to później, przekonywał, że rząd PiS to nieporozumienie. A np. on sam lepiej zna się na polityce rodzinnej od Jarosława Kaczyńskiego, bo ma gromadkę dzieci, a lider PiS tylko kota.
Radykalizację wypowiedzi Komorowski miał kiedyś tłumaczyć potrzebami mediów: - Trzeba bić ostro, bo ludzie potrzebują wyrazistych postaci - mówił znajomemu politykowi.
Przed rokiem, gdy Platforma zdobyła władzę, Komorowskiego już nie ciągnęło do rządu. Mógłby się tam zderzyć z osobowością premiera, wicepremiera Grzegorza Schetyny i np. swoją niekompetencją. Bezpieczniejszy był fotel marszałka. Można z niego toczyć grę o najwyższe trofea.
Marszałek bije ostro, czasem poniżej pasa. Tyle, że ten kij ma dwa końce. Co wolno Niesiołowskiemu i Palikotowi - to kandydatowi na premiera i prezydenta - już na pewno nie.
Konstanty Juliański