W latach 1940-1941 władze radzieckie dokonały czterech wielkich wywózek ludności polskiej. Pierwsza z nich rozpoczęła się 10 lutego 1940 roku. Objęła ona osadników wojskowych, leśników, urzędników niższego szczebla, kolejarzy, chłopów i mieszkańców małych miasteczek. Wyrzucono całe rodziny, którym nie dano wiele czasu na przygotowanie. Enkawudziści wpadli do polskich domów niespodziewanie i, wspomagani przez miejscowych, zajęli się wypędzaniem Polaków i niszczeniem ich dobytku. Wysiedleńcom pozwolono zabrać tylko ułamek tego, co posiadali. Wyruszając w nieznane mieli ze sobą zaledwie ciepłą odzież, odrobinę jedzenia (czasem było to kilka kilogramów mąki dla wieloosobowej rodziny), trochę osobistych przedmiotów. Jeśli mieli szczęście, wysiedlający pozwalali im zabrać pierzynę, czy garnki. Za sobą zmuszeni byli zostawić wszystko to, do czego przez lata zdołali dojść. Przy trzaskającym mrozie, pod bronią, pędzono ich przez głębokie śniegi do punktów zbornych, a następnie ładowano do bydlęcych wagonów z zabitymi oknami. "Specjaliści" od wycinki tajgi W obchodach 80. rocznicy pierwszej masowej wywózki Polaków na Sybir które zorganizowało Centrum Dokumentacji Zsyłek, Wypędzeń i Przesiedleń działające przy Uniwersytecie Pedagogicznym w Krakowie (CDZWiP), uczestniczyło kilkaset osób, wśród których znalazło się kilkudziesięciu sybiraków. Udało nam się porozmawiać z pięcioma osobami, które przeszły piekło przymusowych deportacji. Podpułkownik Tadeusz Sobaszek to sybirak urodzony w 1928 roku. Gdy jego rodzinę deportowano w głąb ZSRR miał 12 lat. Zapytaliśmy go o to, czy pamięta dzień wywózki. - Pamiętam to bardzo dobrze, ponieważ z tego rejonu zabrano trzy rodziny - dwie rodziny gajowych i naszą - rodzinę jako leśniczego. W przeddzień mój tato, mając świetne konie, jeszcze był wyznaczony na forszpan [podwoda - przyp. red]. Jeden znajomy uprzedził ojca. Mówił: 'Słuchaj Stachu, masz przygotowane zboże, jedź do młyna, a my powiemy, że ciebie nie ma'. I tak ojciec zrobił - wspomina Tadeusz Sobaszek. Mimo wszystko nie udało mu się uniknąć wywózki. "Do nas przyjechało dwóch enkawudzistów i trzech miejscowych. Jeden z enkawudzistów furmanką pojechał osiem kilometrów po ojca." Sybirak podkreśla, że nie wszystkich deportowano. Wywózce podlegali ci, którzy cokolwiek na danym terenie znaczyli. "Widocznie potraktowali nas jako wielkich specjalistów do wycięcia tajgi syberyjskiej i opanowania stepów Kazachstanu" - żartuje. Jak podkreśla, jeden ze znajomych Ukraińców pomagał w wysiedleniu i pozwolił im zabrać worek mąki. Pierwszej wywózce towarzyszył srogi mróz - Z naszego wozu wszystko zrzucili, natomiast jeden ze znajomych Ukraińców zostawił worek mąki pod siedzeniami. I wieźli nas poza wsią, przez śniegi cholerne. A zima była wówczas gdzieś około czterdziestu stopni minus. Zima okropna była w 1940 roku. No i przywieźli nas na stację i tam gdzie byli Szymańscy, gdzie byli Plińscy [rodziny gajowych - przyp. red.]. Oni na dole, a my u góry, cała nasza rodzina. Po przeciwnej stronie widzimy ludzi mało wyglądających na ludzi. W pierwszym momencie zdziwiliśmy się. Kto to jest? Okazało się, że to byli więźniowie - relacjonuje. Osoby wysiedlone w pierwszej deportacji trafiły daleko w głąb ZSRR. Wywieziono ich między innymi do obwodów archangielskiego, irkuckiego, czelabińskiego, nowosybirskiego i omskiego, a także do republik Komi, Baszkirskiej i Jakuckiej oraz Krajów Krasnojarskiego i Ałtajskiego. W sumie w pierwsza deportacja objęła ponad 140 tys. polskich obywateli. Jak podkreślała w swoim wystąpieniu w trakcie uroczystości rocznicowych prezes Krakowskiego Oddziału Związku Sybiraków Aleksandra Szemioth, według szacunków polskich historyków do 1942 roku w głąb ZSRR wywieziono 1 600 000 Polaków. W przybliżeniu co czwarty nie przeżył. "Zostali na nieludzkiej ziemi" - przypomniała Szemioth. Rodzice sybiraczki Anny Gęgotek przed wojna kupili gospodarstwo na Podolu, przy granicy rumuńsko-ukraińskiej. Ziemia tam była znacznie tańsza i o wiele bardziej urodzajna niż w ich rodzinnej Małopolsce. Z 10 lutego 1940 roku pamięta niewiele - miała wówczas nieco ponad trzy lata. Wspomina, że w nocy bardzo ujadały psy. Jeden z nich był tak duży, że jako mała dziewczynka próbowała na nim jeździć. - On ujadał okropnie, nie chciał dopuścić ich do wejścia, więc zastrzelili go. No i oczywiście wszystkich nas zabrali na stację kolejową i potem w tych bydlęcych wagonach wywieźli na wschód. Nie wiadomo było gdzie, bo nie informowali. Wagony były zamknięte. Ja nie umiałam czytać, bo miałam te trzy lata z groszami, ale nie można było przeczytać nawet, dokąd nas wiozą - wspominała. - Pamiętam, były postoje. Wtedy do wagonów przynosili wrzątek, tak zwany kipiatok, i wynosili zmarłych ludzi. Kładli ich gdzieś tam przy torach. Nie było możliwości pożegnania, czy wykopania grobu. To takie smutne obrazki. Ja tego dobrze nie pamiętam, tylko jak czytam, albo słucham kogoś, kto to przeżył, to we mnie to odżywa i to się z moją taką bardzo odległą pamięcią zgadza lub nie - tłumaczy Anna Gęgotek. Sybiraczka podkreślała, ze nie lubi wracać do tamtych wydarzeń, a wspominanie ich jest trudne i zdarza jej się przy tym płakać. W czasie tułaczki po deportacji straciła dwójkę rodzeństwa. Sama także otarła się o śmierć. Jak wspomina, kilka razy zapalano przy jej łóżku gromnicę. Odżyła dopiero gdy w 1942 roku trafiła do polskich osiedli w Afryce. Bracia Artur i Ryszard Woźniakowscy wsiedli do bydlęcych wagonów mając odpowiednio cztery i pięć lat. Jak podkreślają, przez wzgląd na ich ówczesny wiek nie wiadomo, co sami pamiętają z tamtych wydarzeń, a co znają z opowiadań. - To nie było wcześnie rano. To na pewno. Ale przyjechali, zapakowali, załadowali i wywieźli do Baranowicz. I tam z Baranowicz dopiero były zorganizowane pociągi dalej, bo tam zaczynał się szeroki tor. Myśmy mieszkali w Puszczy Świsłockiej, to było niedaleko Świsłoczy, powiat Wołkowysk. Ojciec pracował w prywatnych lasach - wyjaśnia Artur Woźniakowski. - Trafiliśmy na Ural, to było już z drugiej strony gór, obwód czelabiński, miejscowość nazywała się Karabasz, to była typowo górnicza miejscowość - dodaje jego brat. Wywieziono ich, ich rodziców oraz brata matki i brata ojca. Rodzina trafiła do baraków, gdzie wszyscy mieszkali w jednym pomieszczeniu. Dorośli przymusowo pracowali w ciężkich warunkach w kopalni, dzieci tymczasem chodziły do radzieckiego żłobka (dietskije jasli) i przedszkola (dietsadu), gdzie przynajmniej dostawały jeść. Za każdy posiłek trzeba jednak było podziękować Stalinowi, stając przed jego portretem. Artur Woźniakowski wspomina, jak niemal wpakował swoją rodzinę w tarapaty. Zamiast wygłosić standardową formułkę "Dziękuję wam towarzyszu Stalinie, żeście dali nam zjeść" powiedział coś zupełnie innego. "Tfu na ciebie chojaja Stalin. Tyś nam zabjał Jeksa (Reksa, psa), konie, kjowy" - relacjonuje ów akt dziecinnego buntu, imitując swoją ówczesną wadę wymowy. Ta historia bardzo szybko dotarła do NKWD i już tego samego dnia komendant zjawił się u jego ojca. Enkawudzista okazał się jednak przyzwoitym człowiekiem i zamiast wyciągnąć konsekwencje tylko przestrzegł "Weź ty tego swojego gówniarza przypilnuj, bo on ci narobi kupę kłopotów". Tułaczka Danuty Sedlak, rozpoczęła się 28 czerwca 1940 roku. Miała wówczas trzy lata. Jak podkreśla, nie ma własnych wspomnień dotyczących tego momentu. Zna go z relacji swojej mamy. Przed wojną jej rodzina mieszkała na Śląsku, jednak ojciec chcąc uchronić swoich bliskich przed wiszącym w powietrzu konfliktem, wysłał ich do swojej rodziny do Zbaraża. - No i stało się. Jako tych 'wrogów ludu' zabrano nas i załadowano do bydlęcych wagonów i pojechaliśmy daleko na wschód. Rzeczywiście daleko - to było kilka tysięcy kilometrów, het za Bajkał. Do jakuckoj obłasti [obwodu jakuckiego - przyp. red.]. I w dodatku byłyśmy same w trójkę. Moja młodziutka mama, ja i moja siostrzyczka młodsza ode mnie o dwa lata. Zabrali nas jako tych niebezpiecznych ludzi. Tam dopiero zaczęła się tragedia, bo "kto nie robotajet, ten nie kuszajet". Mama musiała zarobić dla nas na chleb. Była drwalem, lesorobem. Moja siostra, która jako roczne dziecko już biegała, znowu przestała chodzić. Zaczęły się choroby. Groźba śmierci siostry była bardzo poważna - wspominała najtrudniejsze lata Danuta Sedlak. Po ogłoszeniu amnestii mama postanowiła, że przedostaną się na południe. Tam przynajmniej nie musiały się mierzyć z syberyjskim surowym klimatem. Kazimierz Karolczak: Sybiracy nam umierają Historii sybiraków słucha się niełatwo. Każda z nich na swój sposób chwyta za serce. W tej chwili słyszymy już przede wszystkim historie dzieci wypędzonych z domów tylko dlatego, że były Polakami. Ci, którzy w chwili wywózki byli dorośli odeszli, a świadków tamtych wydarzeń pozostaje coraz mniej. O kwestię pielęgnowania pamięci zapytaliśmy prof. Kazimierza Karolczaka, rektora Uniwersytetu Pedagogicznego, który jest blisko związany ze środowiskiem sybiraków. - Jesteśmy związani z krakowskimi sybirakami od 1989 roku. W murach naszej uczelni nastąpiła reaktywacja związku i tu odbyło się spotkanie założycielskie. Trwamy z nimi do dzisiaj. Odpowiadając na to, co zrobiła w Niemczech Erika Steinbach, powołując Związek Wypędzonych, stworzyliśmy własną jednostkę. Centrum Dokumentacji Zsyłek Wypędzeń i Przesiedleń pokazuje, że w swojej historii Polacy doświadczali przymusowych migracji jeszcze bardziej niż Niemcy. O Steinbach już się nie mówi, natomiast nasze Centrum się rozwija - wyjaśnia prof. Karolczak. Pracownicy uczelni podejmują aktywne działania mające na celu dokumentację losów deportowanych Polaków już od niemal dekady. - Zaczęliśmy między innymi penetrować Afrykę w poszukiwaniu cmentarzy cywilów, którzy wyszli z armią Andersa. To jest zasługa prof. Huberta Chudzio. On to zaczął ze studentami, jako opiekun koła naukowego. Urząd Wojewódzki udostępnił nam lokal po swoim dawnym archiwum. Mając miejsce, ludzi i zapał możemy zająć się zachowaniem pamięci. To trzeba robić dziś, bo to ostatnia chwila. Sybiracy nam wymierają, a otrzymaliśmy od nich kredyt zaufania - podkreśla rektor UP. Częścią Uniwersytetu Pedagogicznego jest prężnie działający Instytut Historii. Prof. Karolczaka, który sam jest historykiem, zapytaliśmy także o to, jaki wpływ taka działalność ma na kształcenie studentów. - Myślę, że ma ogromny wpływ - ocenia prof. Karolczak. - Cała ekipa pracująca w Centrum to historycy, którzy u nas kończyli studia, teraz pracują nad doktoratami. Nasi studenci uczestniczą w badaniach terenowych, nie tylko w Polsce. Moi seminarzyści w ubiegłym roku byli w Serbii, gdzie dokumentowali wioskę polskich osadników jeszcze z XIX wieku. Na tej podstawie powstają prace magisterskie. W poprzednim seminarium powstało kilka prac z wyjazdu na Bukowinę, gdzie także byli górnicy solni z Bochni przeniesieni tam w XIX wieku. Pokazujemy studentom, że można być takimi detektywami historii i poszukiwać ludzi, którzy mają inną przeszłość, których los albo władza rzuciła gdzie indziej. Dla młodych ludzi to pociągające. Słyszę nieraz, że studenci przychodzą do nas, bo słyszą, że mają szansę robić coś innego, a nie tylko siedzieć i zakuwać - zdradza. O to jak wygląda dokumentowanie historii sybiraków na co dzień zapytaliśmy Annę Hejczyk, która pracuje w CDZWiP. Jak podkreśla, Centrum działa na wielu płaszczyznach. - Priorytetem jest nagrywanie wywiadów ze świadkami historii. Przy okazji nagrań zbieramy także materiały źródłowe. Nasi rozmówcy posiadają zazwyczaj jakieś dokumenty, czy fotografie. Jeśli mają takie życzenie, przekazują nam do archiwum oryginały, jeśli nie - robimy bardzo dobrej jakości kopie cyfrowe, które w takiej postaci trafiają do naszych zbiorów. Tu odsłania się kolejna część działalności centrum, czyli praca archiwalna związana z porządkowaniem i udostępnianiem tych materiałów. Do archiwum Centrum zgłasza się coraz więcej osób zainteresowanych tematami związanymi z Syberią, czy z dalszymi losami Polaków, którym udało się wydostać ze Związku Sowieckiego. Prowadzimy również działalność naukowo - edukacyjną. Organizujemy konferencje naukowe, warsztaty edukacyjne, ponadto wydajemy publikacje, głównie źródłowe, produkujemy filmy dokumentalne i tworzymy wystawy, takie jak np. prezentowana dzisiaj ekspozycja pt. 'Sybir - utrwalone w kadrze, zapamiętane w obrazach. 80. Rocznica masowych wywózek Polaków' - wyjaśnia Anna Hejczyk. "To ostatni moment" O wypowiedź poprosiliśmy także prof. Huberta Chudzio, szefa Centrum. - Dzisiejsza rocznica - osiemdziesięciolecie pierwszej masowej wywózki z 1940 roku - jasno mówi nam, że najmłodsi ludzie, którzy przeżyli te wywózki mają ponad 80 lat. To osoby, które były wówczas dziećmi i znacznie mniej pamiętają niż osoby starsze. Ówczesnych dorosłych pozostało niewiele i mają obecnie około 100 lat. To ostatni moment, żeby bezpośrednio uchwycić jeszcze cokolwiek z informacji dotyczących życia tych ludzi. Umierają ostatni wielcy. Dwa lata temu, w wieku 103 lat, zmarła Zdzisława Wójcik, twórczyni harcerstwa polskiego w Afryce Wschodniej, gdzie zorganizowano polskie obozy uchodźcze dla Sybiraków - cywili, którzy wyszli z ZSRS w 1942 roku z armią polską dowodzoną przez gen. Andersa. Kilka miesięcy temu odszedł 100-letni ksiądz Łucjan Królikowski, który wywiózł 140 sierot z Afryki do Kanady, żeby uchronić je przed systemem komunistycznym. To jedne z wielu osób, których relacje wspomnieniowe udało nam się przez ostatnie kilkanaście lat zarejestrować na kamerze - stwierdził Chudzio. - Mamy za sobą projekty na całym świecie w Wielkiej Brytanii, Kazachstanie, Stanach Zjednoczonych, Australii, Izraelu, RPA, Kanadzie. To ostatni moment, żeby jeszcze realizować projekty notacji świadków historii. W zasadzie to jest taki moment przełomowy. Bo dziś mówimy jeszcze o bezpośredniej pamięci, ale ona się niestety kończy. Trzeba już powoli zacząć badać postpamięć, czyli rozmawiać z dziećmi świadków historii, bo przecież ich rodzice przez lata przekazali im wiedzę o swoich trudnych losach, więc także mają o czym opowiadać - podsumował.