Uczciwie mówiąc, nie za bardzo to moja muzyka, ale wydarzenie jednak wyjątkowe. Bodajże żadna inna niesportowa impreza nie przyciąga takiej oglądalności, w dodatku od sześciu dekad z okładem. W historii Eurowizji wszystko jest symboliczne. Kiedy powstawała w latach 50. Zachód konsolidował się w poczuciu zagrożenia sowieckim Mordorem, a równocześnie - już odbudowany po wojnie - stawał się bogatym obszarem, gdzie można było się beztrosko, czasem za bardzo plastikowo, bawić. Eurowizja towarzyszyła rewolucji technologicznej, telewizji satelitarnej, rozwojowi, który pogrążył sowiecką Rosję nie bardziej niż amerykańskie sankcje gospodarcze czy wyścig zbrojeń. Przyjęcie do niej krajów naszej części Europy, a w końcu Rosji w latach 90. miało także symbolizować koniec zmagań. Oto jelcynowska Rosja miała dołączyć do beztroskiego, pacyfistycznego Zachodu. Nie wiem, czy ludzie, którzy w to wierzyli, ekonomiści, którzy to wdrażali i politycy, którzy to akceptowali, byli tak naiwni czy tak cyniczni. Talerz satelitarny, kablówka, relacja z konkursu piosenki, transmisja z mistrzostw świata w piłce nożnej i luksusowe sklepy w centrach miast, nie zastąpią stabilnych podstaw gospodarczych i państwa prawa. Dziś Rosji nie ma w Eurowizji i słusznie. Nie tylko zresztą tam. Nie ma jej w wielu zaskakujących czasem miejscach. W najpopularniejszej na świecie aplikacji szachowej, której jestem maniakalnym użytkownikiem, flaga rosyjska jest zasłaniana. Nikt Rosji z niej i innych miejsc nie wyrzucał. Rosja wyrzuciła się sama z obrębu cywilizowanego świata. Ale problem z Eurowizją, nie tą festiwalową a prawdziwą, pozostaje, bo okazało się, że nie tylko z Rosją mamy kłopot. Inwazja na Ukrainę wydobyła ze Starego Kontynentu wszystko co najgorsze. Wracając na chwilę do konkursu piosenki. Być może kiedyś impreza ta faktycznie mogła symbolizować pewien model rozwoju Europy. Może niezbyt głębokiego, ale za to zgodnego. Gdzie konkurencja sprowadzona jest do głosowania smsem i gdzie można nabrać oddechu od koncertów mocarstw, rewizji granic, resentymentów i wszystkiego tego, co kończyło się wysyłaniem na śmierć dzieciaków i paleniem wsi i miast. Ale gdzie zarazem bezpieczeństwo zapewnia jedność właśnie w sprawach najważniejszych. Z tego koncertu wypisują się dziś po kolei duzi i mali. Wypisały się przede wszystkim Niemcy. W tym samym czasie, kiedy trwał festiwal, ale też obchody rocznicy końca wojny, kuriozalnym zakazem zrównując demonstrujących Rosjan i Ukraińców. Dalej mając problemy z pomocą dla Ukrainy. Z intelektualistami, tymi wszystkimi elitami, wojskowymi i lokalnymi politykami piszącymi proputinowskie listy otwarte. Niestety, ale zwolennicy tezy, że Berlin po prostu nie chce dopuścić do powstania nowego, wielkiego silnego państwa w Europie mają coraz więcej argumentów. Wypisuje się - zawsze zresztą egoistyczna - Francja. Z elitami politycznymi ze wszystkich stron, od socjalistów, poprzez centrum, aż po nacjonalistów, czującymi miętę wobec Moskwy i niecierpliwie czekającymi aż znowu będzie można z cichacza pohandlować. Wypisują się niektóre kraje na południe od Polski, przede wszystkim Węgry, bo są uzależnione od rosyjskich surowców. Czy bogaty Zachód, z drugiej strony, zaoferował, że krajom tym pomoże w sytuacji kryzysu energetycznego? Raczej mogą się one spodziewać, że zostaną przez egoistów z Brukseli, Paryża czy Hagi pozostawione same sobie, tak jak pozostawiono Polskę. Wypisują się bowiem także elity frakcji rządzących Unią Europejską, które pomimo, że Polska jest w najtrudniejszej od lat sytuacji i nadstawia karku za całą Europę, to przy tej okazji tym bardziej ją gnoją i odmawiają pomocy. Tęczowe chorągiewki na festiwalu nie zastąpią europejskiej solidarności w obliczu wspólnego zagrożenia, której jest niewiele. Nie zastąpi jej także występ artystyczny, którym by pamiętać o wojnie na Ukrainie, europosłowie umilali sobie obrady. Na szczęście jest jeszcze Timur Mirosznyczenko, który komentował festiwal nadając ze schronu w Kijowie. To oczywiście ustawka - symboliczny obraz łapiący za serce, to w czym Ukraińcy są dziś świetni. Ale jeśli jest gdzieś nadzieja dla jakiejś europejskiej wizji atrakcyjnej dla Polski i przyszłości Unii Europejskiej to moim zdaniem właśnie tam, a nie wśród brukselskich technokratów i berlińskich nacjonalistów (choć słowa tego nigdy nie używają). Może więc dzięki Ukraińcom festiwal Eurowizji w przyszłości będzie weselszy niż w tym roku, co więcej, może będzie jakaś nadzieja dla Europy zjednoczonych narodów i ich wolnych obywateli, a nie dyktatury silnych państw lub dominujących grup politycznych?