Śmierć Pasera
Rafał Ziemkiewicz
Ostatnie, co można powiedzieć o zmarłym nagle Janie Kulczyku, to to, że był w III RP prześladowany, albo że został zaszczuty. Mimo wszystko i to zostało powiedziane, a jakże, przez niezawodną Janinę Paradowską. Najbogatszy Polak, okazuje się, padł ofiarą pisowskiej nagonki. A dla wielu komentatorów ważniejsze od samego zmarłego było ogłaszanie wszem i wobec, jakiego to straszliwego hejtu "doktor Jan" doznawał za życia i doznaje nawet po śmierci ze strony, wiadomo, obrzydliwych pisowców.
Słowem, jak zwykle. Bartoszewski, Mazowiecki, Geremek - stało się już na salonach rutyną, że sławny zmarły to znakomita pała do okładania pisowców. Dawna, tradycjonalistyczna wrażliwość, którą elity III RP skutecznie już w sobie zwalczyły i pracują nad powtórzeniem tego sukcesu wobec całego społeczeństwa, kazała o zmarłym mówić dobrze albo wcale, ocenę jego żywota odkładając na po pogrzebie. Ba, ale po pogrzebie uwagę publiczności zajmie już co innego i zmarły jako narzędzie propagandy się zmarnuje, więc nie ma co czekać, szczególnie gdy trwa kampania wyborcza, i to nie byle jaka kampania, ale decydująca o być albo nie być.
Czy Jana Kulczyka można zaliczyć do tej samej czcigodnej ligi co wyżej wymienionych, to kwestia dyskusyjna, ale w praktyce podzielił ich los. W telewizji i prorządowej prasie dokonuje się rozpisana na wiele głosów apoteoza zmarłego jako "papieża polskiego kapitalizmu", lidera ekonomicznych przemian, wzoru biznesmena, uosobienia wolnorynkowej transformacji i owych "25-ciu lat polskiej wolności", o których trąbi bezustannie rządowa propaganda. A na dodatek wielkiego filantropa, nie skąpiącego milionów na różne spektakularne przedsięwzięcia, spośród których straszące nas "państwem wyznaniowym" i biskupami media szczególnie zachwycił remont klasztoru jasnogórskiego.
Śmierć człowieka jest zawsze zdarzeniem smutnym, a już śmierć człowieka grzesznego - prawdziwą tragedią, bo definitywnie odbiera mu szansę na nawrócenie i pokutę. Chciałoby się móc to uszanować i pozwolić wybrzmieć żałobie, ale prawda też wymaga uszanowania i niczyja śmierć nie może być powodem do tolerowania oczywistych kłamstw.
Jan Kulczyk zrobił majątek jako paser okrągłego stołu. Kupował co lepsze kawałki wyprzedawanej przez rządzących masy upadłościowej po PRL (w języku prawicowego hejtu: polskiego majątku narodowego) i odsprzedawał je z zyskiem kolonizującym nasz kraj "podmiotom zagranicznym". A ten zysk miał wielki dlatego, że kupował po cenie "politycznej", a sprzedawał po rynkowej. Jak to jest istotą zawodu pasera.
Nawet w uładzonych, pośmiertnych artykułach streszczających karierę zmarłego, pełnych eufemizmów o "zręcznym poruszaniu się na styku polityki i biznesu", może uważne oko znaleźć szczegóły jego kolejnych "myków": od Browarów Wielkopolskich i Polskiej Telefonii Cyfrowej, przez Wartę, Orlen i Telekomunikację Polską, aż po "Ciech".
Tę ostatnią spółkę, na przykład, rząd Tuska sprzedał mu za 600 milionów złotych, a wedle bieżącej wyceny warta jest 2,5 raza więcej - 1,5 miliarda. Mam wierzyć, że bez żadnej rewolucji technologicznej, żadnego trzęsienia ziemi na rynku, nawet bez jakiejś głębokiej restrukturyzacji wyprzedana przez państwo firma tak gwałtownie zyskała na wartości, czy jednak podejrzewać, że z wyceną nie wszystko było jak należy? Od miesięcy dziennikarska warszawka huczy od plotek, że wyjaśnienie tej zagadki znajduje się na jednej z kelnerskich taśm (potwierdzają to zresztą zeznania ze śledztwa wrzucone przez Stonogę do sieci). Poczekajmy, może ktoś ją w końcu opublikuje.
Słowem, częste w pośmiertnych panegirykach porównywanie Kulczyka z mitycznym Midasem, który dotykiem zmieniał wszystko w złoto, pobrzmiewa niezamierzonym sarkazmem. Zamiast mitologii przywołałbym raczej znany żart, jak polski celnik zawstydził Davida Copperfielda, jednym magicznym podpisem zmieniając cysternę oleju napędowego w wolny od akcyzy olej opałowy...
Pewnie, że robiąc takie właśnie biznesy bywał Kulczyk krytykowany, wskazywany i piętnowany jako wzorcowy przykład pomagdalenkowych patologii. Zdarzyło się nawet, że musiał zeznawać przed sejmową komisją, a za rządów PiS gwałtownie spadł w corocznej hierarchii najbogatszych Polaków we "Wprost" o kilkanaście miejsc (nie do końca daje się ten spadek wyjaśnić, jak czynią to jego obrońcy, rozwodem - gdyby żona zainkasowała aż tyle, musiałaby się sama pojawić na liście, i to wyżej od byłego męża). Ale per saldo mu się opłaciło. Męczennika IV RP robić więc z niego nie ma sensu, nawet jeśli propaganda tonącej władzy bardzo dziś takich męczenników potrzebuje.
Bogiem a prawdą, właśnie z powodu słabości tej władzy mądrzej by dziś było ze strony wajchowych zarządzić narrację "ciszej nad tą trumną" - apoteoza Kulczyka, siłą rzeczy przypominająca masom, skąd wziął się jego majątek, słabo pasuje do zapewnień, że teraz się już Partia gwałtownie zmieniła i nie będzie robić przewałów, tylko troszczyć się o obywateli.
Ale w ogóle postępowanie szeroko rozumianej władzy coraz trudniej poddaje się rozumowi. Albo kolejne sondaże pogłębiły tam stan zwany potocznie pożarem w agencji towarzyskiej i nikt już nad niczym nie panuje, albo konsekwentnie realizowany jest jakiś makiaweliczny plan samozamiecenia i podarowania Jarosławowi Kaczyńskiemu większości już nie tylko rządzącej, ale zgoła konstytucyjnej.
Wydała PO miliony na bilbordy przekonujące, że Ewa Kopacz "słucha, rozumie i pomaga", a kiedy grupa wrocławskich Romów dała się na to nabrać i przyszła się poskarżyć, to pani premier zasłoniła się przed nimi policją oraz ochroniarzami i czmychnęła tylnym wyjściem - wprost do telewizji, w której po raz enty zapewniła, że wydaje pieniądze podatników na wożenie po Polsce mebli, żeby być "bliżej obywateli".
Krytykuje PiS za składanie obietnic i sama obiecuje na prawo i lewo. Straszy biskupami, "państwem wyznanionym" i średniowieczem, i lata do Papieża obśliniać mu pierścień, a pikietującym jej wyborcze tournée powiada z emfazą, że się będzie za nich modlić. A do tego jeszcze "Gazeta Wyborcza" uderza w płacz, że takiemu wzorcowemu (z jej punktu widzenia) katolikowi jak Bronisław Komorowski odmawia się, za taką drobnostkę jak demonstracyjne odrzucenie moralnej nauki Kościoła, dostępu do sakramentów świętych - jakby eucharystia należała do praw człowieka i obywatela.
Platforma oczyszcza rząd z bohaterów afery taśmowej i umieszcza ich na "jedynkach" list wyborczych, o których sama przewodnicząca-premier mówi, że są one "wizytówką partii". Chóry partyjno-salonowych autorytetów z urzędującym jeszcze prezydentem i nieco dłużej urzędującą jeszcze panią premier na czele w każdym zdaniu głoszą o wolności, o tym, jak wolność im jest droga, jak właśnie dla ochrony wolności muszą zostać u władzy - i ostatkiem wymykającej się z rąk władzy przepychają skandaliczne projekty ustaw będące zaprzeczeniem elementarnych demokratycznych standardów: nową ustawę o zgromadzeniach publicznych, przewidującą jako powód rozwiązania demonstracji antyrządowe okrzyki (tak!) czy ustawę o policji niweczącą szanowaną w całym cywilizowanym świecie tajemnicę zawodową, włącznie z dziennikarską, adwokacką i nawet tajemnicą spowiedzi świętej.
Przecież to cyrk, obraza dla inteligencji wyborców, przy której blednie już nawet widowiskowa zamiana rządu w wędrowną trupę. Jeśli zaprzedanym do końca sługom pomagdalenkowej opcji wydaje się, że w tej ogólnej żenadzie dadzą radę ją uratować podnosząc krytykę (a jaka postać publiczna w ogóle może nie być krytykowana?) do rangi męczeństwa i budując dla obozu, który prze tyle lat niepodzielnie rządził Polską i bezwzględnie ją łupił, martyrologiczne legendy wokół każdego nadarzającego się zmarłego, to widać całkiem już zatracili kontakt z rzeczywistością.
PS
Ponieważ te felietony śledzą nie tylko moi stali czytelnicy, ale także oddelegowani funkcjonariusze medialni, których wiedzy i inteligencji nie mogę być tak pewnym, zanim zaryczą oni z oburzenia uchylę rąbka, że w niniejszym felietonie nawiązuję do sztuki (swego czasu sławnej) Arthura Millera "Death of a Salesman". Ów "salesman", w Polsce przetłumaczony na komiwojażera, utożsamiał amerykański kapitalizm, taki, jak go widział lewicowy intelektualista. Podobnie i wspomniany paser uosabia polski kapitalizm pomagdalenkowy, taki, jak go widzi dziennikarz. Stąd, nie dla hejtu, ten a nie inny tytuł.