Czas na PolEnter
Natura nie znosi próżni. Jeśli Wielka Brytania, zgodnie z wolą swoich obywateli wychodzi z Unii Europejskiej, ktoś powinien postarać się zająć jej miejsce. Nie ma powodu, by krajem, który podejmie starania o podniesienie swojej pozycji w Unii nie była w tej sytuacji Polska. Nie, nie mam na myśli potencjału gospodarczego i militarnego, bo ten jest nieporównany, mam na myśli głos rozsądku, umiarkowania i zdrowego sceptycyzmu, który jest Europie potrzebny i który w tej chwili może najgłośniej płynąć z Warszawy.
Diagnoza tego, co naprawdę zdarzyło się w Wielkiej Brytanii będzie w pełni możliwa dopiero za jakiś czas. Pierwsze oceny, wskazujące, że to głośny sprzeciw wobec biurokracji w Brukseli lub - z drugiej strony - reakcja na zalewającą Wyspy imigrację z Polski, czy Litwy, mają zapewne coś wspólnego z prawdą, jednak owej diagnozy nie wyczerpują. Poważną refleksję mają to przed sobą i sami Brytyjczycy, i pozostali Europejczycy, wreszcie także kierownictwo samej Unii Europejskiej.
Nie podzielam opinii, że Juncker i spółka żadnych wniosków z Brexitu nie wyciągnęli, ostrość z jaką domagali się od Londynu natychmiastowego złożenia papierów dotyczących wystąpienia z Unii, wskazuje raczej, że te wnioski mieli gotowe jeszcze przed piątkowym porankiem. W sprawach, na których Unii zależy Bruksela dawała już dowody cierpliwości i gotowości do ustępstw (choćby dwukrotne referendum w Irlandii w sprawie Traktatu Lizbońskiego), najwyraźniej w tym przypadku chciała dać do zrozumienia, że Unii nie zależy.
Ta ostrość została do dziś nieco złagodzona, do twardogłowych umysłów doszła bowiem prawdopodobnie świadomość, że David Cameron nie jest jedynym przegranym Brexitu. Panowie Juncker, Schulz i Tusk będą mieli w swoim CV informację, ze to za ich czasów Unia straciła piątą gospodarkę świata. Nie będzie się czym chwalić.
W tej sytuacji, bez względu na to, kiedy, na jakich warunkach i czy w ogóle Wielka Brytania Unię porzuci Warszawa powinna stać się ośrodkiem reprezentującym interesy krajów, które nie chcą Europy głębszej integracji, ścisłego jądra, czy dwóch prędkości. W Unii jest miejsce na ścieranie się różnych punktów widzenia i wypracowywanie rozwiązań, które okażą się do przyjęcia dla wszystkich. Rzecznikiem tych, często odległych od Brukseli, ale uzasadnionych idei może i powinna być Warszawa.
Jeśli to tej pory tegoroczny szczyt NATO zapowiadał się jako wydarzenie o kluczowym znaczeniu, teraz rośnie do rangi fundamentalnej. To tu dojdzie do sformułowania założeń brytyjskiej obecności w Europie w najistotniejszej dla nas dziedzinie bezpieczeństwa. I mam nadzieję, że Londyn właśnie dla podkreślenia swego zaangażowania na kontynencie będzie gotów do dalej, niż do tej pory, idących deklaracji. Okres burzy i naporu w Unii Europejskiej będziemy w stanie przejść suchą nogą jeśli NATO podkreśli swoją niezachwianą wolę obrony wspólnego bezpieczeństwa. Europa i NATO potrzebują teraz udanego szczytu nawet bardziej, niż do tej pory. Polska ma tu do odegrania istotną rolę. Nie tylko jako gospodarz, kraj reprezentujący zagrożoną wschodnią flankę, ale i państwo szczególnie dobrze rozumiejące złożoność stojących przed Paktem Północnoatlantyckim wyzwań.
By Polska mogła sobie tę nową, ważniejszą pozycje wywalczyć, by potrafiła pokazać innym, że może być istotnym i konstruktywnym partnerem w debatach o przyszłości Unii i NATO, potrzeba w Warszawie minimum politycznej zgody. Nie jestem i nigdy nie byłem zwolennikiem Donalda Tuska, ale uważam, że atakowanie go jest w tej chwili przeciwskuteczne. Zamiast - jak prezes PiS Jarosław Kaczyński - wytaczać przeciw niemu ostre zarzuty i żądania dymisji, lepiej sprawdzić, na ile byłby gotów do współdziałania w interesie wspólnego, nie tylko polskiego, dobra. Polska deklaruje, że chciałaby przekazania większych uprawnień Radzie Europejskiej, której szefem jest... Donald Tusk. To jest jakiś punkt wyjścia.
Moment mamy ważny, prawdopodobnie historyczny, to dobry czas na ostudzenie emocji i poszukiwanie tych wspólnych punktów polskiej racji stanu, pod którymi mogliby się podpisać i rządzący, i opozycja. Brexit może być cennym, choć niespodziewanym pretekstem, który pozwoli wyrwać się poza krąg sporów i oskarżeń i na pewnych polach działać wspólnie. Mam nadzieję, że taka refleksja gdzieś tam, w rozmaitych gabinetach się pojawia. By to było możliwe, musi do tego dojrzeć przynajmniej część opozycji, ta mniej histeryczna. Być może nie sami liderzy, raczej osoby z drugiego szeregu, szczególnie dobrze zorientowane w sprawach międzynarodowych. Nie uda się to jednak bez gestów ze strony rządzących. Zamiast oskarżeń, na ich miejscu skupiłbym się teraz na mobilizowaniu wszystkich, którzy mogą się Polsce przydać. Jeśli to pomoże zbudować nam silniejszą pozycję w Unii, osiągnąć sukces na szczycie NATO, warto się będzie owym sukcesem nawet z opozycją podzielić. Nikt z zewnątrz nie pomoże nam spełnić swoich ambicji i nadziei. Wielu przeszkadza i będzie przeszkadzać. Im bardziej niełatwy jest czas, tym więcej musimy wymagać od siebie nawzajem. Wymagajmy. I dajmy sobie szansę.