Zaplanowane na 14 maja podwójne wybory, prezydenckie i parlamentarne, nazywa się w Turcji wyborami stulecia. I nie ma w tym grama przesady. Zarówno opozycja, jak i rządzący krajem od dwóch dekad Erdogan grają w nich o wszystko - możliwość przemodelowania Turcji wedle swojej wizji oraz polityczne przetrwanie. Jeśli wygra urzędujący prezydent, istnieje poważne zagrożenie dalszym "domykaniem systemu" w stronę pełnego autorytaryzmu. Równie prawdopodobna jest postępująca prywatyzacja Turcji przez, noszącego wymowny pseudonim "Sułtan", Erdogana i jego ludzi. Wygrana opozycji to zwrot w stronę Zachodu i wartości liberalnej demokracji. Jeden na jednego Żeby o tym zwrocie była jednak mowa, wieczorem 14 maja z prezydenckiego wyścigu z tarczą musi wyjść 74-letni Kemal Kilicdaroglu - przewodniczący Republikańskiej Partii Ludowej, największej formacji opozycyjnej w Turcji. To właśnie Kilicdaroglu został liderem nawołującej do odnowy Turcji opozycji, chociaż jego nominacja rodziła się w wielkich bólach i niemal zakończyła się rozpadem koalicji Stół Sześciu. Nacjonalistyczna Dobra Partia (drugie największe ugrupowanie opozycji) chciała wystawić do wyścigu prezydenckiego, mających lepsze notowania w starciu z Erdoganem, burmistrza Ankary Mansura Yavasa albo burmistrza Stambułu Ekrema İmamoglu. Kandydatem został jednak Kilicdaroglu, a koalicja cudem pozostała koalicją. Przystępując do wyborów prezydenckich, Kilicdaroglu jest o włos od wygranej w pierwszej turze. Najnowszy sondaż, przeprowadzony w dniach 6-7 maja przez pracownię Konda, daje mu 49,3 proc. poparcia. Erdogan może liczyć na 43,7. Rzecz w tym, że badanie zostało przeprowadzone jeszcze przed wycofaniem się z prezydenckiego wyścigu innego opozycyjnego kandydata - Muharrema Ince. Doszło do tego w czwartek 11 maja. Kilka procent poparcia, którymi cieszył się Ince, może okazać się dla opozycji na wagę złota. - Opozycja bardzo na to czekała, bo to pokazuje zjednoczenie w myśl nadrzędnego celu, jakim jest pokonanie Erdogana. Na pewno wzmocni to Kilicdaroglu i zwiększy jego szanse na wygraną w pierwszej turze wyborów - mówi w rozmowie z Interią Adam Balcer, dyrektor programowy w Kolegium Europy Wschodniej im. Jana Nowaka-Jeziorańskiego i ekspert od tureckiej sceny politycznej. Krótkie menu opozycji Opozycyjna koalicja to bardzo zróżnicowany politycznie twór. Znajdziemy w nim formacje socjaldemokratyczne, konserwatywne i nacjonalistyczne. Jak można się domyślić, stworzenie wspólnej oferty programowej dla takiego sojuszu było sztuką niebywale karkołomną, dlatego koalicja skupiła się na znalezieniu najważniejszego wspólnego mianownika. A w zasadzie mianowników, bo jest ich kilka. Pierwszym jest odsunięcie od władzy po dwóch dekadach Erdogana. Drugim - zastąpienie wprowadzonego przez Erdogana systemu prezydenckiego systemem parlamentarno-gabinetowym, co ma wprowadzić Turcję na kurs liberalnej demokracji. Trzecim - mniej ideologiczna polityka zagraniczna i poprawa relacji Zachodem, zwłaszcza z Unią Europejską. Czwarty wspólny postulat koalicji to przywrócenie niezależności kluczowym instytucjom państwowym takim jak sądy czy Bank Centralny, którego prezesów w ostatnich latach Erdogan wybierał tak, żeby ci nie przeszkadzali mu w ręcznym sterowaniu turecką gospodarką. - Chcemy stać się częścią cywilizowanego świata. Chcemy wolnych mediów i pełnej niezależności sądów. Erdogan rozumuje inaczej, dąży do większego autorytaryzmu. Różnimy się z nim jak czerń od bieli - zapewnił w wywiadzie dla telewizji BBC Kemal Kilicdaroglu. - Wyślemy Erdogana na emeryturę, postawimy do kąta. Ustąpi, nikt nie powinien mieć wątpliwości - podkreślił kandydat opozycji na prezydenta. Programowe menu opozycji nie jest co prawda długie, ale koalicja Stół Sześciu liczy, że obietnica fundamentalnych, prodemokratycznych zmian przekona wystarczającą liczbę Turków do pokazania Erdoganowi i jego Partii Sprawiedliwości i Rozwoju (AKP) drzwi. - Motywem przewodnim, który spaja opozycję, jest zmiana - mówi Interii Aleksandra Maria Spancerska, analityczka ds. Turcji w Polskim Instytucie Spraw Międzynarodowych (PISM). Jak opozycja przekonywała Turków do programu zmiany? Strategia wyborcza była oparta na trzech filarach. Pierwszym była niechęć dużej części społeczeństwa do samego Erdogana i tego, jak funkcjonuje państwo pod jego coraz bardziej autokratycznymi rządami. Drugim - wykorzystanie frustracji Turków z powodu tragicznej sytuacji gospodarczej kraju. Inflacja i drożyzna zubożyły miliony obywateli i postawiły ich przyszłość pod dużym znakiem zapytania. W marcu wzrost cen wyniósł wedle oficjalnych danych "tylko" 50,5 proc., ale wedle danych nieoficjalnych jest to grubo ponad 100 proc. Wreszcie trzeci filar kampanii opozycji, czyli skanalizowanie gniewu Turków za niezborność państwa w pomocy po tragicznym, lutowym trzęsieniu ziemi. W jego wyniku zginęło prawie 50 tys. osób, a straty materialne oszacowano na ponad 100 mld dol. Opozycja chciała i chce zyskać na pozyskaniu głosów młodych Turków, zwłaszcza tych, którzy wezmą udział w wyborach po raz pierwszy w życiu. Oprócz nich elektorat koalicji Stół Sześciu jest bardzo szeroki i zróżnicowany. - Mamy tu i elektorat kurdyjski, i feministki, i uciskaną przez władze społeczność LGBT, i liberałów, ale też pewną część nacjonalistów, którzy sympatyzują z Dobrą Partią - wylicza w rozmowie z Interią Aleksandra Maria Spancerska z PISM. Na kogo liczy Erdogan i jego formacja? Na swój żelazny elektorat, bardzo mocno sprzęgnięty politycznie, ideologicznie i ekonomicznie z rządem. - To ludzie z najbardziej konserwatywnych i tradycyjnych regionów Turcji, biedniejsi i gorzej wykształceni wyborcy, którzy najmocniej korzystają ze wsparcia socjalnego państwa. Przede wszystkim sunnici, rodowici Turcy i elektorat nacjonalistyczny - analizuje Adam Balcer. Gra o wszystko Chociaż lwia część przedwyborczej dyskusji ogniskuje się na samym głosowaniu i szansach obu stron na wygraną, to znacznie goręcej może być już po wyborach. Zresztą niezależnie od tego, kto 14 maja wyjdzie z wyborczego starcia zwycięsko. Zarówno Erdogan i AKP, jak i koalicja Stół Sześciu grają o wszystko. Jak informowało na początku maja BBC, rządzący przygotowują się już na scenariusz, w którym suweren pozbawi ich władzy. Według brytyjskiej telewizji obóz władzy najpewniej zdecyduje wówczas o powtórzeniu wyborów pod zmyślonym pretekstem wyborczych nieprawidłowości. Rozmówcy Interii obawiają się tego scenariusza. Po pierwsze, dlatego, że jest bardzo realny. Po drugie, dlatego, że jego konsekwencje mogłyby być dla Turcji i Turków opłakane. Mówi Adam Balcer: - Sytuacja w Turcji jest niezwykle napięta, polaryzacja społeczeństwa jest znacznie większa niż w Polsce. Polityka jest dla Turków jak wojna, a mnóstwo ludzi posiada broń. Próba fałszerstwa wyborczego mogłaby być iskrą, która podpali kraj i doprowadzi do zamieszek albo nawet próby wprowadzenia dyktatury. Aleksandra Maria Spancerska przypomina, że rząd Erdogana ma już doświadczenie w powtarzaniu przegranych wyborów. Zrobił tak w 2019 roku, gdy wspierany przez AKP były premier Binali Yildirim przegrał przy urnach starcie z Ekremem Imamoglu. Przy drugim podejściu kandydat opozycji wygrał zdecydowanie większą różnicą głosów. Wówczas rządzący z porażką się pogodzili i pogratulowali nowemu burmistrzowi Stambułu. Teraz tak dżentelmeńskiej postawy możemy nie uświadczyć. - Teraz chodzi jednak o głowę samego Erdogana. On to wie. Wie, że jeśli przegra, będzie politycznie skończony i czeka go Trybunał Stanu za wszystko, czego dopuścił się podczas 20 lat rządów - łamanie praw człowieka, korupcja, fałszerstwa, niegospodarność - podkreśla Spancerska. I dodaje, że tak naprawdę wszystko będzie zależeć od samego Erdogana, bo turecki system polityczny to królestwo jednego aktora - prezydenta. - To dla niego gra o życie. Jest też jednak możliwość, że nawet gdyby chciał kurczowo trzymać się władzy, także przy użyciu siły, partia uznałaby, że nie warto iść za nim w ogień i poświęciła go w zamian za bardziej ewolucyjne przejście wyborczej porażki - tłumaczy nasza rozmówczyni.