Przez pierwsze trzy miesiące po przeprowadzce do Indii mieszkałem z moim amerykańskim współlokatorem na osiedlu Lajpat Nagar, w południowej części Delhi. To zakątek miasta uważany za zamożny, choć daleko mu do rezerwatu bogactwa. Osiedle było dobrze zaopatrzone i skomunikowane, z własną stacją metra i dużym bazarem. Do biura łatwo i szybko można się było dostać pociągiem, autobusem albo autorikszą. Na targowisku - wszelkie potrzebne sklepy, apteki, kliniki, oddziały banków, parę sieciowych kawiarni, niedrogie restauracje i niezliczone uliczne stragany. Nawet bez wielkiego talentu do targowania dało się tam kupić prawie wszystko, za rozsądną cenę. Przy wszystkich swoich zaletach okolica miała jeden przykry defekt: była nieznośnie hałaśliwa. W ciągu dnia z ulicznych szczekaczek płynęła muzyka albo reklamy, riksze dzwoniły, handlarze głośno zachwalali towar, a kierowcy aut, którzy z trudem przeciskali się przez tłumy kupujących, prawie nie zdejmowali dłoni z klaksonów. Szybko okazało się też, że mieszkańcy kilka razy w miesiącu coś świętowali. Od chwili naszej przeprowadzki w okolicy ciągle odbywały się jakieś uroczystości, które za każdym razem nas - indyjskich świeżaków - zaskakiwały. Bębny, procesje i petardy Na początku września zaskoczyło nas święto Ganeś Ćaturthi obchodzone ku czci Ganeśy - przynoszącego powodzenie hinduistycznego boga o głowie słonia. Na bazarze pojawiło się więcej budek z jedzeniem, a w bocznych uliczkach zbudowano tymczasowe kapliczki. Świętowanie obejmowało dziesiątki parad i procesji, w których brały udział orkiestry dęte w galowych strojach, muzycy na platformach i kolorowo zdobione wozy ciągnięte przez konie albo wielbłądy. Gapie wyglądali na zachwyconych przebijającymi się przez zwykły gwar targowiska melodiami płynącymi z potężnych głośników. Trudno było zasnąć? Nie szkodzi! Widok tej wielkiej ulicznej fety była tego wart! W tym samym miesiącu przez 10 dni sen z powiek spędzało nam święto Nawaratri. Jedną z jego tradycji jest budowanie podobizn Rawany, znanego z eposu Ramajana króla-demona. Przedstawiające go monstrualne kukły widowiskowo pali się przy akompaniamencie petard. W październiku nasze sąsiadki zaangażowały się w obchody ku czci miejscowego bóstwa domowego. Trwające przez tydzień obrządki ciągnęły się przez większość dnia i obejmowały całą masę przyjemności - na przykład częstowanie przechodniów słodkościami i sąsiedzkie pogawędki. Znacznie mniej przyjemny był fakt, że codzienne modły zaczynały się o trzeciej rano od procesji ze śpiewami i waleniem w bębny. Gdy równolegle ruszyła kampania przed wyborami stanowymi, do kakofonii śpiewów, odgłosów bębnów, straszliwie fałszujących amatorskich orkiestr i petard dołączyły polityczne slogany i piosenki puszczane z oklejonych plakatami pojazdów. Kampania była ciekawa, zwłaszcza że wkrótce miały się odbyć wybory parlamentarne, jak to bywa w Indiach - największe na świecie. Ale uliczny chaos i wesołe uroczystości coraz częściej powodowały, że na dyżur do redakcji jeździłem z bólem głowy. W sensie akustycznym chyba najbardziej dopiekło nam święto Diwali - w praktyce przypominające połączenie Bożego Narodzenia i sylwestra. Liczba odbywających się imprez i zgromadzeń na ulicach i w świątyniach zachwycała, ale odpalane fajerwerki, głośne jak granaty ładunki hukowe i powodowany przez nie gęsty smog przyprawiały o mdłości. Jakby tego nie było za wiele, nadszedł sezon ślubów. W ciągu doby okazało się, że w okolicy mieści się kilka - dotąd zakonspirowanych - domów weselnych. I tak do znanego już melanżu dźwięków dołączyły dyskotekowe kawałki z bollywoodzkich produkcji filmowych. Uczciwość każe przyznać, że nie było tak źle, bo poza wszystkimi wymienionymi okazjami w naszej dzielnicy bywało cicho i spokojnie. W każdym razie do około dziewiątej rano. O tej porze sprzedawcy owoców i warzyw ustawiali pod oknami swoje wózki i zaczynali na cały głos je zachwalać. Obwoźni handlarze i zamiataczki wdrapywali się tymczasem na pierwsze piętro i stukali do naszych drzwi, żeby zaoferować swoje usługi. Chociaż nigdy niczego nie kupowaliśmy ani nie dawaliśmy datków, przychodzili dzień w dzień, może z ciekawości, jak mieszkają egzotyczni sąsiedzi. Zanieczyszczenie hałasem Temat nieprawdopodobnego delhijskiego zgiełku i tego, że ludziom najwyraźniej wcale nie przeszkadzał, zaczął mnie mocno interesować. Po krótkich poszukiwaniach okazało się, że spece w tej dziedzinie nie mają wątpliwości: Lajpat Nagar nawet poza sezonem świątecznym jest jednym z najgłośniejszych punktów w indyjskiej stolicy. Do zanieczyszczenia hałasem najbardziej przyczynia się ruch uliczny, a ten jest niemiłosierny. Nie tylko dlatego, że samochodów stale przybywa i że raczej nie miewają tłumików. Ważną częścią indyjskiej kultury drogowej jest trąbienie. Szydercy mawiają, że przeciętny kierowca znad Gangesu jest przekonany, że jego auto nie ruszy z miejsca bez wciśniętego do oporu klaksonu. Później naciska go na każdym, nawet najmniejszym skrzyżowaniu, żeby uniknąć stłuczki. Montowane tu klaksony elektromechaniczne są głośniejsze i o dłużej trwającym dźwięku niż te znane w Europie. Ci, którym i to nie wystarcza, instalują jeszcze głośniejsze klaksony pneumatyczne. Za każdym razem kiedy po wyjściu ze stacji metra słyszałem, jak taki kierowca trąbił bez żadnej widocznej przyczyny tuż za moimi plecami, z ust wymykały mi się przekleństwa. Mieszkańcy Indii głuchną Kilka lat temu naukowcy z jednej z delhijskich uczelni medycznych zmierzyli natężenie hałasu w najważniejszych punktach miasta i porównali je z normami zdrowotnymi. W najgłośniejszych punktach odczyty wahały się od 80 do 93 decybeli, a w skrajnych wypadkach sięgały 125 dB - to tyle, co podczas startu odrzutowca. Miejska norma wynosi 55 dB, ale w całej blisko 30-milionowej metropolii nie udało się znaleźć ani jednego miejsca, w którym hałas mieściłby się w bezpiecznym przedziale. W innych indyjskich megamiastach - Bombaju i Kalkucie - niektóre osiedla i dzielnice handlowe spełniały co prawda wytyczne, ale tylko te wyznaczone dla terenów przemysłowych. Zanieczyszczenie hałasem prowadzi do chorób cywilizacyjnych. Według lekarzy, którzy przeanalizowali dane z dziesięciu lat, Indusi z wielkich miast masowo głuchną. Delhijczycy na pierwsze problemy ze słuchem skarżą się tuż po sześćdziesiątce - o 15 lat wcześniej niż ich równolatkowie w krajach Zachodu. Z powodu nadmiernej dawki decybeli mają zaburzenia snu i stany lękowe. Narażenie na chroniczny hałas nie tylko powoduje uporczywe dzwonienie w uszach, ale także nadciśnienie, wywołane przez nie problemy z sercem i cukrzycę. Na liście dolegliwości spowodowanych uporczywym wielkomiejskim hałasem są depresja, rozdrażnienie i napady paniki, często uzupełnione zaburzeniami pamięci. Zamyka ją całkowita utrata słuchu. Obywatele ruszają do akcji Seria medialnych publikacji na ten temat doprowadziła do powstania inicjatyw obywateli, którzy chcieli choć trochę uciszyć Indie. W akcje w Bombaju, Kalkucie i Bangalurze zaangażowały się organizacje pozarządowe i celebryci. Publikowali dźwiękowe mapy miast, organizowali kampanie informacyjne, przekonywali, że trzeba inaczej budować miejskie drogi, zakazać zbyt głośnych klaksonów, a nade wszystko przekonać ludzi, że hałas nie jest wydumanym problemem. W Delhi akcję "Nie trąb" przez wiele lat prowadziła organizacja Earth Saviours Foundation. Jej założyciel, zmarły w 2021 roku Ravi Kalra, uważał, że wszechobecny hałas powoduje straty w handlu, inwestycjach zagranicznych i w turystyce. Razem z wolontariuszami edukował kierowców, przyklejał kampanijne naklejki do szyb i tylnych zderzaków pojazdów i zamalowywał hasła wzywające do trąbienia. Przy okazji Diwali i Nowego Roku walczył też z petardami i fajerwerkami. Mieszkańcy osiedla Panchsheel Park na południu Delhi, tuż przy jednej z obwodnic, wygrali z miastem w sądzie, który nakazał sprawniejsze regulowanie ruchu ciężkich pojazdów i instalację na pobliskim wiadukcie ekranów akustycznych. Wreszcie w 2022 roku indyjska stolica zdelegalizowała klaksony pneumatyczne, ale egzekwowanie zakazu nie jest łatwe. Policja tylko wyrywkowo i nieregularnie wyłapuje łamiących przepisy kierowców - i na pokaz odwiedza zbyt hałaśliwe place budowy i używające głośników świątynie i meczety. Kilka małych zwycięstw nie zmienia zasadniczo obrazu sytuacji. Wyzwanie cywilizacyjne Chociaż od mojej przeprowadzki do Delhi minęła ponad dekada, to walka Indii z hałasem trwa. Może dlatego, że walczą bez większego przekonania. Miasta najludniejszego kraju świata rosną w historycznie szybkim tempie, ruch uliczny się powiększa, a kampanie społeczne nie zmieniły kulturowego przyzwolenia na zakłócanie spokoju sąsiadom ani upodobania do hucznego świętowania. Wszystko wskazuje na to, że imponujący rozwój Indii będzie oznaczał coraz większą gęstość zaludnienia i więcej hałasu. Według ONZ w 2035 roku w indyjskich miastach ma mieszkać 675 mln osób - o 175 mln więcej niż dzisiaj. Co na to władze? Rozważają budowę kolejnych metropolii, w których prawdopodobnie trudno będzie zasnąć. Tomasz Augustyniak od 2013 roku jest korespondentem w Azji