Setki przejechanych mil, zmagania z deszczem, wiatrem i rozświetlającymi niebo błyskawicami. Interia ruszyła w trasę z łowcami burz, by tropić największe mezocyklony na Wielkich Równinach, gdzie pogoda każdego roku realnie zagraża życiu ludzi. Opowiadamy o pościgu za niebezpieczeństwem w amerykańskiej alei tornad.
Pełną napięcia ciszę przerwał alarm w telefonie. Najpierw w jednym, chwilę później wyły wszystkie nasze urządzenia. Na ekranach pojawił się alert, oznaczony żółtym znakiem ostrzegawczym.
"Ostrzeżenie o TORNADZIE. Schroń się w piwnicy lub na najniższym piętrze budynku". Dla nas zalecenia były niemożliwe do zastosowania. Siedzieliśmy w vanie, a wokół na wiele mil rozciągała się pusta, teksańska równina.
Deszcz bębnił w szyby. Wszyscy wpatrywali się w okna, jedynie Savannah nie odrywała oczu od mapy radaru pogodowego. - Musimy zmienić miejsce. Jesteśmy tylko trzy mile od rdzenia burzy - powiedziała w końcu.
- Przyjechałem ścigać burze, ale widzę tylko niebieskie niebo - odpowiedziałem na pytanie taksówkarza, który obierał mnie z lotniska. Był 29 kwietnia, a kierowca nie mógł się nadziwić, po co ktoś z Europy odwiedza Dallas.
- Spokojnie. Wiesz, tutaj, w Teksasie, pogoda zmienia się co chwilę. Dwa dni temu była straszna ulewa - odpowiedział z delikatnym uśmiechem i miną znawcy. Wkrótce miało się okazać, że ma rację.
Na razie jednak na niebie nie było ani jednej chmury. Kolejnego dnia podobnie. 1 maja spotkałem się z Jasonem Weingartem. Jest profesjonalnym fotografem i łowcą tornad. Znany w branży, działa w niej od 14 lat. Organizuje warsztaty fotograficzne dla ludzi z całego świata.
Tutaj rozpoczęła się przygoda, której celem była pogoń za tornadami. W naszej wyprawie wzięło udział jeszcze osiem osób. Amerykanie - kobieta i trzech fotografów z Teksasu i Ohio oraz dwóch Australijczyków. Do tego załoga Jasona - jego żona Savannah oraz kierowca - Jimmy.
- Niestety, utrzymuje się wyż i dzisiaj nic nie zobaczymy. Dopiero jutro mamy szansę na cokolwiek. Ale na pewno nie tutaj - zaczął Jason. Jego plan zakładał, że udamy się na zachód stanu. Tam szansa na burzę miała być zdecydowanie większa.
Zapakowaliśmy więc siebie do vana, a walizki do wielkiego, czarnego pick-upa.
Rozsiedliśmy się wygodnie. Droga do Lubbock miała zająć kilka długich godzin.
Zmieniał się krajobraz, a razem z nim tematy naszych rozmów. Przestaliśmy mówić o Dallas, w którym w zasadzie nie ma nic wartego uwagi, a zaczęliśmy dyskutować o licznych w Teksasie grzechotnikach. O tym jak łatwo ich nie zauważyć i jak szybko zabija jad gadów.
Widok za oknem zrobił się surowy. Zielone trawniki i drzewa zastąpił piach i ostrokrzewy. Od czasu do czasu pojawiały się kaktusy. Im dalej na zachód, tym mniej cywilizacji. Na mapie nazwy znane z westernów. Od Fort Worth, przez Sweetwater, po Amarillo. I rzeki. Czerwona i Kanadyjska.
Tutaj zaczynają się Wielkie Równiny. Kiedyś stąd na północ ruszali kowboje, pędząc bydło przez Kolorado i Nebraskę, na zielone pastwiska Montany. Dziś, dzięki kolei i autostradom, nie zamęczają się już kilkutygodniową podróżą w siodle.
Kowbojów zastąpili ranczerzy - lokalna arystokracja, władająca wielkimi posiadłościami. To właściwie latyfundia, które mijamy na południe od Lubbock. Rzadko widać posiadłości, ukryte gdzieś wewnątrz prywatnych terenów. Ale drogi dojazdowe do nich zawsze są oznaczone. Albo tablicą z informacją, że to teren prywatny, albo - jeśli pan na włościach jest wystarczająco zamożny - okazałą bramą, często z symbolem rancza.
W Lubbock zameldowaliśmy się w hotelu, który mimo że należał do popularnej sieci, wyraźnie odstawał standardem od swoich odpowiedników w dużych miastach. Widocznie duch Dzikiego Zachodu nie przepadł bezpowrotnie.
Na niebie wciąż nie było ani jednej chmury. Jason był jednak przekonany, że następnego dnia pogoda się zmieni.
Rano przed hotelem pracownik zmywał z pojazdu nawiany przez noc piach. W ustach zaciskał papierosa, zaciągając się raz po raz. Nie spieszył się i nikt go nie poganiał. Przed takim hotelem niewiele się dzieje.
Nie musiał też chronić się przed słońcem. Poranek był wręcz chłodny. Rzeczywiście, zgodnie z zapowiedzią Jasona, niebo przykryła warstwa szarych chmur. Entuzjazm naszej grupy wzrósł, ale przewodnik raczej studził emocje.
Każdego ranka spotykaliśmy na prognozowanie pogody. - Na tornado szansa jest niewielka. Ale będziemy gonić superkomórki. Mamy teraz trochę czasu, odpocznijcie, ruszamy późnym popołudniem. Burze tworzą się zawsze po południu i wieczorem. Nigdy rano - zapowiedział.
Tak więc około godziny 17 ruszyliśmy na południe, w okolice miasta Wellman. Okolica zrobiła się typowo pustynna. Jakiekolwiek rolnictwo funkcjonuje tu wyłącznie dzięki systemowi nawadniania.
Kiedy do granicy z Nowym Meksykiem zostało około 50 kilometrów, zrobiło się wietrznie. Horyzont zakryła ciemna smuga chmur. Pojawiła się pierwsza błyskawica. Nasz van pędził w jej stronę.
Jason szukał miejsca, gdzie fotografowie będą mogli rozstawić sprzęt, statywy. Chodziło o wybór drogi. Musi być publiczna. To jest Teksas. Jeżeli wejdziesz komuś na prywatne pole bez pozwolenia, ma prawo cię odstrzelić.
W końcu wypadamy z samochodu. Płaska ziemia wokół pokryta jest wyłącznie piachem. Wygląda typowo pustynnie, a wiatr zostawia na niej pofalowane wzory. Wieje tak bardzo, że po chwili brązowy piasek mamy w oczach, ustach, włosach, każdej szczelinie ubrania. Wypluwamy go z niesmakiem.
Ważniejsze jest jednak to, co powyżej piachu. Nad pustynią zawisła wielka chmura w kolorze stali. Miała bardzo zwartą strukturę, tak jakby nic nie było w stanie jej rozerwać. Pod nią, przez zasłony deszczu na horyzoncie próbowało przebijać się słońce, a ponad pierwszą warstwą chmur obłoki miały barwę zielononiebieską.
Robimy zdjęcia. Czasem drogą przejeżdża pędzący pick-up, czasem horyzont rozbłyska światłem pioruna. Chmura przesuwa się na północ, w naszą stronę. Kiedy spadają na nas pierwsze krople deszczu, Jason decyduje, że musimy zmienić miejsce.
Posłusznie wpadamy do vana, otrzepując się po drodze z piachu. Niewiele to daje. Kiedy w furgonetce piasek spada z nas do końca, zakrywa podłogę.
Pół godziny później znowu wyskakujemy na zewnątrz, ale tym razem jesteśmy osłonięci przez niewysokie krzewy. Wiatr nie osłabł, przesuwa po pustyni tzw. biegacze - niewielkie, okrągłe krzaki.
Burza przybiera na sile. Już niemal całkiem ciemne niebo, co chwilę rozświetlają błyskawice. Po kilkunastu minutach ponownie uciekamy do vana. Zamykamy drzwi i wtedy zrywa się wiatr tak silny, że piach wokół pojazdu niemal zasłania widok, a za szybami widać jedynie przesuwające się, brązowe smugi. Kończymy. Tego dnia jest już za ciemno, by cokolwiek zobaczyć.
Tak miały wyglądać kolejne nasze dni. Życie łowców burz nie przypomina scen z filmu "Twister", kiedy Bill Paxton i Helen Hunt pruli pick-upem przez drogi w Oklahomie i co chwila napotykali tornado.
Prawdziwe życie i prawdziwi łowcy burz najpierw spędzają godziny na czekaniu, później godziny w samochodach na szukaniu miejsca, a wszystko kończy krótką akcją robienia zdjęć. Muszą być fotografie. Jeżeli nie ma zdjęcia, to znaczy, że to się nie wydarzyło.
- Tak, pogoń za burzami bardziej przypomina wędkowanie - Jason śmieje się kolejnego dnia, kiedy akurat mamy czas na obiad w restauracji. Nasze dni dzielą się na dwie kategorie - "eating day" i "chase day".
Pierwszy - dzień jedzenia, mamy kiedy w pogodzie niewiele się dzieje. W sezonie burzowym, od kwietnia do końca wakacji, na wielkich równinach burza jest gdzieś codziennie, ale nie każda na tyle silna, żeby miała potencjał superkomórki, a w konsekwencji ewentualnego tornada.
Drugi - dzień pościgu, to czas kiedy zamiast w knajpach, jemy i właściwie żyjemy na stacjach benzynowych. Dla łowców burz są przystaniami, gdzie czekają, odpoczywają, zaopatrują się w prowiant.
Jason prawie każdego dnia zawozi nas w miejsce, gdzie jest silna burza. Czasem podróżujemy dwie godziny, czasem sześć, ale superkomórki spotykamy regularnie. To tzw. mezocyklony, czyli najgroźniejsze burze, charakteryzujące się wirującym prądem wstępującym powietrza.
W wielkim uproszczeniu wygląda to tak: by była szansa na powstanie tornada, w powietrzu musi być ogromna niestabilność. Muszą się ze sobą zderzyć dwie masy powietrza. Ciepłe i wilgotne przy ziemi oraz chłodniejsze i suche powyżej. Wtedy mamy do czynienia z uskokiem wiatru, a więc gwałtowną zmianą prędkości i kierunku.
Kiedy nad Wielkimi Równinami powstanie taka superkomórka burzowa, ma niemalże laboratoryjne warunki do rozwoju. Na swojej drodze rzadko napotyka szerokie, rozgrzane od słońca asfaltowe drogi czy parujące zbiorniki wodne, więc nic nie zakłóca gwałtownych procesów mieszania się mas powietrza.
Jeżeli uskoki wiatru są wystarczająco silne, dochodzi do rotacji. Komórka burzowa zaczyna się obracać, kumuluje się energia. Chmura zaczyna się wypiętrzać, rośnie w niebo na kilometry. To jest właśnie mezocyklon. Zasysa i unosi ciepłe powietrze. Kiedy proces jest wyjątkowo gwałtowny, w obracającej się komórce powstaje ukazujący ten proces lej kondensacyjny. Wyjątkowo silne dotykają ziemi. W ten sposób powstaje tornado.
Pytanie, skąd Jason i inni łowcy burz wiedzą, gdzie takie zjawisko nastąpi.
Poszukiwanie zaczyna się od prognozy amerykańskiej Narodowej Służby Pogodowej. Meteorolodzy państwowej agencji przygotowują analizy z ostrzeżeniami na dwa dni do przodu. Na mapach zaznaczają - najczęściej stosunkowo duże - obszary, które są zagrożone gwałtownymi zjawiskami pogodowymi.
Tornada w tej prognozie mają osobną kategorię i obszary dla nich są zaznaczane oddzielnie, zawsze z podaną wartością procentową szansy na powstanie trąby powietrznej. Na poniższej mapie widać na przykład teren na pograniczu Teksasu, Oklahomy i Kansas, oznaczony wartościami 5 i 2 procent.
Nie oznacza to, że szansa na powstanie tornada jest tak niewielka. Wartość procentowa wskazuje na szansę powstania tornada w każdym punkcie zaznaczonego terenu, a więc generalnie możliwość, że tornado powstanie gdzieś w tym rejonie jest zdecydowanie większa. Teren pozostaje jednak ogromny.
Drugim i nieco dokładniejszym źródłem informacji jest strona firmy zajmującej się prognozowaniem pogody - Pivotal Weather, która w podstawowej wersji za darmo udostępnia modele pogodowe na najbliższe kilkanaście godzin. Przygotowują je absolwenci instytutu meteorologii w Oklahomie. Dzięki temu można zawęzić krąg poszukiwań.
ZOBACZ: Aleja tornad w USA się powiększa. Wszystko przez zmiany klimatu
Od tego momentu szukanie tornad robi się bardziej skomplikowane. Nie pozostaje nic innego, jak ruszyć w teren. Maleje znaczenie prognozy, a powodzenie pościgu zależy od instynktu łowcy.
Z punktu widzenia analizy radaru pogodowego kluczowa jest rotacja, czyli sytuacja, w której chmura zaczyna się obracać. Urządzenia Narodowej Służby Pogodowej mogą ją wykryć, ale tylko w wyższych partiach, a nie przy gruncie. Czy tornado powstało - tego radar nie stwierdzi. Może to ocenić jedynie obserwator na ziemi.
Są jednak dwa dodatkowe wskaźniki, dostępne na mapach radarowych, które mogą pomóc w znalezieniu miejsca z potencjałem na powstanie tornada. Pierwszym jest wysokość chmury. Im większa, tym więcej energii w powietrzu. Drugi to prędkość wiatru. Radary pokazują ją w czasie rzeczywistym i kiedy tornado powstaje, na mapach wyraźnie widać punkt, który się wyróżnia. Przykładowo wiatr wieje w komórce burzowej z prędkością 30 mil na godzinę, a nagle pojawia się miejsce, gdzie prędkość wynosi 60-70 mil.
Nie jest to regułą, ale tornada często powstają w miejscach, które na mapie radarowej mają charakterystyczny wygląd. Coś w rodzaju rozciągniętego języka, na styku mas powietrza. Nasz problem polegał na tym, że żadna ze spotkanych superkomórek nie była na tyle silna, by taki język utworzyć.
Kolejne dni zaczynały wyglądać tak samo. Po południu pościg, zdjęcia jednej lub dwóch superkomórek, wieczorem fotografie błyskawic. Pioruny Wielkich Równin w niczym nie przypominają tych spotkanych w Polsce.
Kiedy burza się z rozszaleje, wygląda to jak upiorna dyskoteka. Czarne, nocne niebo jest rozświetlone błyskawicami, ale najbardziej niezwykła nie jest ich intensywność, a częstotliwość. Potrafią rozbłyskać częściej, niż co sekundę.
Ale nawet ten widok staje się monotonny. Po czterech dniach robimy mniej zdjęć, coraz bardziej zniechęceni. Jeździmy po Teksasie, Oklahomie, wszędzie tam, gdzie prognozy dają szanse na superkomórki. To głęboka prowincja. Takiej Ameryki nie ma na pocztówkach. Opuszczone miasteczka i wraki na poboczach.
Codziennie mijamy też co najmniej kilku innych łowców burz. Od amatorów, po starych wyjadaczy, których można rozpoznać dzięki ich niezwykłym pojazdom. To albo samochody zniszczone przez grad z powybijanymi oknami, albo specjalne przygotowane pojazdy, mogące wjeżdżać w najgroźniejsze burze.
Jednym z najciekawszych jest Dominator. Należy do Reeda Timmera. To prawdopodobnie najpopularniejszy amerykański łowca burz i meteorolog, który znany jest z pojawiania się tam, gdzie pogoda będzie najgroźniejsza.
Mieliśmy nawet okazję minąć się z Reedem w Teksasie. Zdjęcia niestety nie zdążyłem zrobić, ale łowca szczęśliwie jest bardzo aktywny w mediach społecznościowych.