Dyskusja wokół wyboru nowego szefa rządu dominuje w ostatnich dniach w tajlandzkiej prasie, w mediach społecznościowych i na ulicach. Od kilku dni trwa pat związany z nominacją premiera. Miażdżące zwycięstwo w majowych wyborach odniosła dotychczasowa opozycja, która zapowiada reformy konstytucyjne i demokratyzację życia politycznego. Najwięcej Tajów i Tajek zagłosowało na liberalną Partię Postępową (MFP). Jej lider, 42-letni Pita Limjaroenrat, obiecał, że ograniczy władzę dotychczasowych elit, w tym wpływowej armii. Spotyka się to jednak z krytyką konserwatystów. W ubiegłym tygodniu zasiadający w parlamencie reprezentanci wojska uniemożliwili wybór Pity na szefa rządu. Kolejne głosowanie ma się odbyć w środę. Potężna armia Pozostające w sojuszu z tronem wojsko pełni w Tajlandii rolę jednego z głównych ośrodków władzy. Od czasu ustanowienia w 1932 roku ustroju demokratycznego generałowie dokonali 12 zbrojnych przewrotów. Ostatnio przejęli rządy w wyniku zamachu stanu z 2014 roku. Gdy po pięciu latach rozpisali częściowo wolne wybory, premierem został przywódca puczu, generał Prayuth Chan-ocha. Napisana pod dyktando wojskowych konstytucja gwarantuje, że wyższa izba tajlandzkiego parlamentu - 250-osobowy senat - nie podlega powszechnym wyborom, a wszyscy jej członkowie i członkinie są wskazywani przez armię. CZYTAJ WIĘCEJ: Chiny: Specjalny wysłannik USA z misją klimatyczną. A w kraju nawet 52 stopnie To właśnie senat utrudnia teraz, wyłonionej wiosną koalicji, sformowanie rządu. Premiera wybierają połączone izby parlamentu i mimo że dwie największe partie cieszą się większością 312 mandatów w pięciusetosobowej izbie niższej, to mundurowi nadal mogą skutecznie uniemożliwiać im obsadzenie premierowskiego fotela. W minionym tygodniu Pita Limjaroenrat otrzymał o 51 głosów za mało, by dostać zielone światło do rządzenia. Za kandydaturą szefa proreformatorskiej partii zagłosowało zaledwie 13 senatorów. Wykształcony w Nowej Zelandii i Stanach Zjednoczonych Pita w poniedziałek ponownie otrzymał od swojej koalicji nominację i zapowiedział, że podejmie jeszcze jedną próbę. Analitycy tajlandzkiej polityki wskazują jednak, że jego kandydatura może być trudna do zaakceptowania dla generałów. Ugrupowanie Pheu Thai (Dla Tajów), które w wyborach zajęło drugie miejsce, zadeklarowało w poniedziałek, że w razie niepowodzenia wysunie własnego kandydata na premiera. Ma nim zostać 60-letni Srettha Thavisin, osoba zbliżona do przebywającego na emigracji obalonego premiera Thaksina Shinawatry. Partia Pheu Thai wygrywała wszystkie wcześniejsze wybory od 2001 roku, ale za każdym razem była siłą odsuwana od władzy przez powiązanych z wojskiem konserwatystów. Obiecują więcej demokracji Centrolewicowa Partia Postępowa (MFP) widziana jest jako reprezentująca poglądy uczestników masowych wystąpień z 2020 i 2021 roku, wymierzonych w rządzące elity. W odbywających się w całym kraju demonstracjach uczestniczyły wówczas dziesiątki tysięcy osób, domagających się ustąpienia rządu generała Prayutha oraz reform konstytucyjnych - w tym zmniejszenia politycznej roli monarchii. Choć rząd ostatecznie zdusił protesty, to na listach wyborczych MFP znaleźli się aktywiści i aktywistki współorganizujące demonstracje. Partia proponuje zmiany w konstytucji osłabiające pozycję armii. Chce także między innymi zniesienia obowiązku służby wojskowej oraz legalizacji małżeństw osób tej samej płci. Najważniejszą deklaracją kandydata na premiera jest jednak obietnica zmian w prawie o obrazie majestatu, które zakazuje wszelkiej krytyki tajskiego króla pod karą 15 lat więzienia. CZYTAJ WIĘCEJ: Chińska propaganda wszczyna alarm. "Ćwiczenia ucieczki na Tajwanie" Z tego powodu przeciwnicy starają się sportretować Pitę jako radykała. W środę sąd konstytucyjny ma zdecydować, czy rozpatrzy dwie skargi w trybie wyborczym przeciwko MFP i jej przywódcy. Autorzy pierwszej zarzucają Picie posiadanie udziałów w nieaktywnej od kilkunastu lat firmie medialnej, co miałoby dyskwalifikować go z wyborów. W drugiej jego ugrupowaniu zarzuca się, że obietnica zmiany prawa chroniącego monarchię - instytucję tradycyjnie niezwykle w Tajlandii szanowaną - równa się próbie obalenia systemu demokratycznego z królem jako głową państwa. Sąd, przyznając rację politycznym przeciwnikom Pity, mógłby nakazać rozwiązanie jego partii. Możliwe protesty Obserwatorzy tajlandzkiej polityki obawiają się powtórki masowych protestów sprzed trzech lat, które przerodziły się w uliczne walki mundurowych z demonstrantami. Do pierwszych antyrządowych marszów z 2020 roku doszło po delegalizacji opozycyjnej Partii Nowej Przyszłości (FFP), na którą głosowało ponad sześć milionów osób. Partia Postępowa widziana jest jako kontynuatorka tradycji FFP i podobnie jak ona rzuca wyzwanie armii i rojalistom. Komentatorzy w tajlandzkich mediach wskazują, że nowe wystąpienia na dużą skalę negatywnie wpłynęłyby na gospodarkę i zachwiały wiarą inwestorów w stabilność przeszło 70-milionowego królestwa. CZYTAJ WIĘCEJ: Tajlandia. Szef armii obiecuje: Nie przeprowadzimy puczu po wyborach Przedsmak gniewu obywateli rządzący mieli już w ubiegłym tygodniu, gdy przed budynkiem parlamentu i w śródmieściu Bangkoku odbyły się około stuosobowe pikiety. Niezadowoleni wyborcy wyrażali swoje rozczarowanie blokowaniem Picie Limjaroenratowi drogi do stanowiska premiera. Senatorów wezwali do uszanowania demokratycznej decyzji milionów ludzi. Prominentni przywódcy poprzednich antyestablishmentowych ruchów zapowiedzieli, że jeśli w środowym głosowaniu Pita nie uzyska wystarczającego poparcia, ponownie wyjdą na ulice. Z Bangkoku dla Interii Tomasz Augustyniak