12-letnia Kasia pokazuje palcem na niewielki drewniany dom i szepcze "mama". Sanitariusze wchodzą do środka, na podłodze znajdują dwie zakrwawione kobiety, jedna z nich ma "dziurę w głowie". Ktoś zadał im łącznie 21 ciosów tasakiem lub siekierą. Mama 12-latki umiera na kuchennej posadzce, babcia dziewczynki krótko potem w szpitalu. Część I: Zabójstwo Kasia znajduje ciało mamy Jest 3 listopada 2010 r. Kasia budzi się i dostrzega, że jej mama śpi, a babcia krząta się w kuchni. Wychodzi z domu i wsiada do szkolnego autobusu. - Moja babcia i mamusia leżą na podłodze - powie przez telefon dyspozytorowi pogotowia kilka godzin później. Wcześniej wróci ze szkoły, chwyci klamkę i ze zdumieniem odkryje, że drzwi wejściowe są otwarte. Będzie tym zaskoczona, od małego uczono ją, że należy je zamykać. Wejdzie do środka, przejdzie przez korytarz, dotrze do kuchni i zobaczy leżącą na podłodze babcię. Kobieta będzie ruszać nogami i rękoma, ale oczy pozostaną zamknięte. Obok dziewczynka dostrzeże swoją mamę. Kasia zrzuci plecak, przebiegnie przez ulicę i zapuka do domu cioci, nikogo jednak nie zastanie. Wróci, weźmie telefon babci i zadzwoni na pogotowie ratunkowe. - One nie żyją - oznajmi. Ofiary Drewniany dom z czerwonym dachem otoczony drucianym płotem stoi pośrodku wsi. Za nim, w drugim szeregu, znajduje się opuszczony budynek gospodarczy. Posesja porośnięta jest trawą i krzakami. W oknach wiszą firanki, te same co 13 lat temu. Wnętrze domu pomimo upływu czasu pozostało takie jak w chwili tragedii. Bronisława J. mieszkała razem ze swoją najmłodszą córką Moniką i wnuczką Katarzyną w Tłokini Wielkiej pod Kaliszem. Z synem Stanisławem była skonfliktowana. Choć był sąsiadem, nie odwiedzał jej od lat. Córka Barbara mieszkała po drugiej stronie ulicy i pomagała mamie w codziennych obowiązkach. Bronisława była wdową i utrzymywała się z emerytury. Monika, która dzieliła dom z mamą, otrzymywała rentę z powodu lekkiego upośledzenia umysłowego. Kiedyś pracowała jako szwaczka, nie radziła sobie, była zbyt wolna i miała problemy z koncentracją i dlatego została zwolniona. W czerwcu 1997 r. wyszła za mąż, a kilka miesięcy później urodziła córkę Katarzynę. Tę samą, która wskazywała palcem na dom i mówiła "mama". Małżeństwo przetrwało tylko rok i trzy miesiące. Monika i Bronisława nie miały zbyt wielu znajomych, rzadko wychodziły i były nieufne wobec obcych. W domu brakowało bieżącej wody, występowały problemy z prądem, nie było łazienki, a kobiety musiały się myć w misce. Część II: Śledztwo Zatrzymanie Piotra Notatka służbowa została sporządzona w sierpniu 2011 r., niespełna dziewięć miesięcy po zabójstwie. "W toku wykonywania czynności służbowych ustalono, że związek z zabójstwem (...) może mieć mężczyzna, który od około pół roku przed zdarzeniem mieszkał i pracował u Zdzisława G." - zanotował funkcjonariusz. Policjant nigdy nie zdradził, kto i dlaczego przekazał mu tę informację. Od tego momentu wszystko dzieje się błyskawicznie. Śledczy z Kalisza ustalają, że tajemniczym mężczyzną jest 22-letni Piotr Mikołajczyk, wysyłają faks do komendy w Poddębicy i proszą o jego zatrzymanie. Z Martą Kaźmierczak spotykam się pod koniec grudnia 2022 r. w Warszawie. Kobieta jest siostrą cioteczną Piotra. Opowiada mi o wydarzeniach sprzed 12 lat. - Przyjechali o poranku i powiedzieli, że chodzi o kradzież kostki brukowej. Tata Piotra zapytał, czy potrzebuje on jakieś pomocy. Policjanci stwierdzili, że po południu go odwiozą, żeby się nie martwić. Godziny mijały, a my nie mieliśmy żadnej informacji - wspomina. Dzień po zatrzymaniu Marta dzwoni do komisariatu policji i dowiaduje się, że mężczyzna przebywa w komendzie w Kaliszu. - Pojechałam tam z mamą Piotra. Policjant, który nas przyjął, był oschły. W pewnej chwili powiedział: no niech pani nie mówi, że nie wiedziała. Mężczyzna z umysłem dziecka Piotr urodził się w Poddębicy. Już w dzieciństwie lekarze stwierdzili u niego zaburzenia sfery emocjonalno-społecznej i wydali zaświadczenie o niepełnosprawności. Choć fizycznie rozwijał się prawidłowo, to umysłowo wyglądało to gorzej. Musiał powtarzać zerówkę i pierwszą klasę. Miał problemy z tworzeniem zdań złożonych, a odpowiadając na pytania, używał słów "tak", "nie". Często wracał do domu brudny i nie dbał za bardzo o higienę. O niepełnosprawności Piotra policjantom z Kalisza opowiedziała Marta Kaźmierczak. - Daliśmy całą dokumentację, którą mieliśmy od 1995 r. - mówi. Odnajduję ją w sądowych aktach. Kilka zapisków na temat Piotra: "na niepokojąco niskim poziomie plasuje się zdolność myślenia logicznego", "obniżony poziom koordynacji wzrokowo-ruchowej", "w obliczu trudności rezygnuje z podejmowania wysiłku", "słaby poziom myślenia logicznego". Poszukiwania zabójcy Dzień po zabójstwie jeden z policjantów sporządził odręcznie notatkę, z której wynikało, że sprawcą jest najprawdopodobniej Jacek K. z pobliskiego Opatówka. Z opowieści mężczyzny: z zamordowaną Moniką poznał się na przełomie sierpnia i września 2009 r. Kobieta miała do niego zadzwonić i powiedzieć, że numer telefonu ma z biura matrymonialnego. Po tej rozmowie Jacek spotkał się z nią w Opatówku. Po dwóch tygodniach widzieli się ponownie u mężczyzny w domu. Wtedy kontakt pomiędzy nimi się urwał. Umówili się jeszcze na trzecie spotkanie, ale kobieta nie przyszła. W dzień morderstwa Jacek wstał o 7.20, o 7.50 poszedł do kościoła, do domu wrócił po 9, a następnie udał się na przystanek i pojechał do pracy do Kalisza. Wysiadł na przystanku przy targowisku "Tęcza". Pracę rozpoczął o 11 (w tym momencie kobiety jeszcze żyły - przyp. red.). i przebywał tam do wieczora. Do domu dotarł po 22. To wszystko wiemy z zapisów miejskiego monitoringu. Jacek po kilkunastu godzinach spędzonych na komendzie został wypuszczony do domu. Dwa dni po zabójstwie policjanci odebrali telefon. Nieznajomy mężczyzna poprosił o przyjazd nieoznakowanego radiowozu we wskazane miejsce. Podczas spotkania powiedział, że mordercą jest Marek B. Mężczyzna miał jednak alibi: cały dzień spędził w towarzystwie swoich bliskich. Miesiąc po zabójstwie anonimowa osoba wskazała śledczym na Sebastiana B. Ten był poszukiwany listem gończym za kradzież i przywłaszczenie mienia, ale w momencie zabójstwa przebywał w innym miejscu i miał alibi. Piotr został zatrzymany jako czwarty. "Bałem się, że mnie zabiją" Podczas drogi do komendy w Kaliszu Piotr nic nie mówił. Jeden z policjantów: "jechaliśmy z otwartymi oknami, bo zatrzymany śmierdział, jakby się z miesiąc nie mył. Położyliśmy tekturę w radiowozie na tylnym siedzeniu, bo miał takie spodnie, jakby kilka miesięcy w nich chodził". Po dotarciu na komendę policjanci wrzucili mężczyznę pod prysznic, oblali zimną wodą, krzyczeli i powiedzieli, że jeśli się przyzna, to dostanie łagodny wyrok, a na koniec opowiedzieli o szczegółach zabójstwa. Mężczyzna przez 40 minut nie przyznawał się do winy. Śledczy nie nagrywali, ani nie protokołowali tej części przesłuchania. W pewnej chwili miał powiedzieć: "no to ja się przyznam". "Bałem się, że mnie zabiją" - powie Piotr sędziemu, kiedy ten zapyta go, o tę sytuację. Zeznania Piotra Zeznania znajdują się w sądowych aktach, a Piotr złożył je 8 sierpnia 2011 r., kilka godzin po zatrzymaniu. Przeglądając dokumenty, można dostrzec, że mężczyzna używa zdań wielokrotnie złożonych, ma doskonałą pamięć i zna wiele szczegółów. To zaskakujące. Przypomnijmy, Piotr, choć jest dorosły, ma umysł 10-letniego chłopca, a z dokumentacji lekarskiej wynika, że od najmłodszych lat ma problem z budowaniem zdań złożonych, logicznym myśleniem, a w obliczu trudności rezygnuje z podejmowania wysiłku. Z opowieści Piotra tymczasem wynika, że miał pracować w Tłokini Wielkiej, gdzie przypadkowo poznał Monikę i umówili się od razu na seks w domu kobiety. Do zbliżenia miało dojść w kuchni, a wszystkiemu przysłuchiwała się Bronisława wraz ze swoją wnuczką Katarzyną. W dzień zabójstwa Piotr przyszedł do Moniki, ale nie zastał jej. Kiedy wróciła, zaczęła się kłócić ze swoją matką o mężczyznę. Ten wyciągnął wtedy młotek ze spodni i zadał Bronisławie kilka ciosów. Potem zaatakował drugą kobietę. Po wszystkim wrócił do gospodarstwa swojego pracodawcy, a narzędzie zbrodni wyrzucił do naczepy ciężarówki. Po zabójstwie miał poprosić swojego szefa, aby odwiózł go w rodzinne strony. Dwie godziny później Piotr ponownie opowiedział historię, tym razem w obecności prokuratora. Ta jednak różniła się od pierwszej wersji. Teraz Piotr przed dokonaniem zabójstwa miał wypić litr wódki i cztery piwa, młotek zastąpiła siekiera, którą miał zabrać z garażu i ukryć w spodniach. Po wszystkim narzędzie zbrodni miał wyrzucić do jeziora, a trampki i koszulę spalić w piecu. Prokuratorowi nie potrafił powiedzieć, ile zadał ciosów ofiarom, choć jeszcze niedawno podał policjantom konkretną liczbę. Kolejnego dnia dodał, że: "prawdziwe są wyjaśnienia, które złożył w prokuraturze, podtrzymuje przyznanie się do winy, nie godzi się na udział w wizji lokalnej i nie zamierza zapoznawać się z aktami śledztwa". Prokurator Sprawę zabójstwa prowadził prokurator Marcin Urbaniak. W przeszłości delegowany był do Warszawy i prowadził głośną sprawę doktora Mirosława G. Warszawskiemu kardiochirurgowi postawiono zarzut zabójstwa pacjenta, później cofnięty. Marta Kaźmierczak dopiero po kilku tygodniach dostała prokuratorską zgodę na widzenie z Piotrem. - Pojechałam do Ostrowa Wielkopolskiego, zobaczyłam go za szybą, wzięłam słuchawkę i musiałam mu powiedzieć, że tydzień temu zmarł jego tata. To była nagła śmierć, dostał wylewu. Wszystko przez sytuację z Piotrem. Oboje się rozpłakaliśmy, nie mogliśmy się przytulić, bo oddzielała nasz szyba - opowiada. - W głowie miałam milion myśli. Zapytałam go, czy to wszystko jest prawdą. Czy zabił te kobiety. Powiedziałam: Piotruś, opowiedz mi wszystko, niezależnie jaka jest prawda, ja będę przy tobie. On odpowiedział, że nie może rozmawiać o tej sprawie, bo mu zabroniono. Był wystraszony. Powiedział jednak, że tego nie zrobił. Analiza. Kim był sprawca zabójstwa Dokument liczy kilka stron i jest zatytułowany "Profil psychologiczny nieznanego sprawcy zabójstwa Bronisławy J. i Moniki K.". Opinia została przygotowana przez psychologów z komendy wojewódzkiej policji w Poznaniu, na podstawie dostępnych materiałów śledztwa i zawiera informację o motywach działania sprawcy oraz potencjalnym przebiegu zdarzenia. Według biegłych: ofiary znają sprawcę i dlatego pozwalają mu wejść do domu. Jest nim mężczyzna związany z Tłokinią Wielką, ale z zamordowanymi kobietami nie łączą go zażyłe relacje. Motyw działania ma podłoże ekonomiczne, a napastnik chce uzyskać coś "bardzo ważnego dla siebie". Ponieważ tego nie dostaje, wywołuje to w nim gniew i złość. Najpierw atakuje Monikę, potem Bronisławę. Świadczą o tym rany zadane kobietom. Całe zdarzenie jest dynamiczne, trwa chwilę, a po wszystkim zabójca ucieka. Zdaniem policyjnych psychologów napastnik morduje po raz pierwszy, choć w przeszłości mógł być sprawcą innego rodzaju przestępstw: pobić lub rozbojów. Jest osobą opanowaną, a w życiu kieruje się raczej zdrowym rozsądkiem niż emocjami i bardzo dobrze radzi sobie ze stresem. Na końcu dokumentu znajdujemy wzmiankę, że sprawcy ktoś pomagał w ukryciu dowodów, w tym narzędzia zbrodni. Opowieść Marcina Marcin J., 26-letni wnuk zamordowanej Bronisławy, opowie śledczym, że wracał z Kalisza, gdy na wysokości ochotniczej straży pożarnej w Tłokini Wielkiej zobaczył karetkę pogotowia, zaparkował samochód i podszedł do stojącej przed budynkiem 12-letniej Kasi. Potem chciał iść do rodzinnego domu, który znajdował się tuż obok, zabrać dowód osobisty i pojechać do szpitala, ale w tym momencie zobaczył nadjeżdżający radiowóz. Razem z policjantem wszedł do środka. Kiedy zobaczył ciało, opuścił pomieszczenie. Kilkanaście godzin po tych wydarzeniach zezna, że gdy tam był, "mógł przypadkowo dotknąć ręką futryny" oraz że "nie przyczynił się w żaden sposób do śmierci babci". Dzień po zabójstwie razem ze swoim tatą Stanisławem zapyta jednego ze śledczych, czy zabezpieczyli jakieś ślady, np. włosy, które broniące się kobiety miały wyrwać sprawcy. Marcin długo nie wspomina funkcjonariuszom, że w 2006 r. Bronisława złożyła przeciwko niemu zawiadomienie do prokuratury i że nie miał z babcią kontaktu od pięciu lat. Zaskakujący telefon O poranku, dzień po morderstwie, kurator Jolanta K. odebrała telefon. - Co należy zrobić, aby zostać rodziną zastępczą dla Kasi? - usłyszała. Głos po drugiej stronie zaskoczył ją. Choć od 10 lat z powodu choroby sprawowała kuratelę nad Moniką, do tej pory nigdy nie rozmawiała z Aldoną J., żoną Stanisława. Przypomnijmy, mężczyzna był synem Bronisławy i bratem Moniki, czyli ofiar zbrodni, mieszkał po sąsiedzku, ale nie utrzymywał relacji z kobietami. To on razem ze swoim synem Marcinem tuż po zabójstwie dopytywał policjantów o zabezpieczone ślady. Tymczasem po zabójstwie to właśnie Kasia miała odziedziczyć teren wyceniany na kilkaset tysięcy złotych. Dziewczynka była niepełnoletnia, co oznaczało, że zarządzać majątkiem będzie wskazany przez sąd opiekun prawny. Ostatecznie ten zdecydował, że będzie to Barbara, siostra zamordowanej Moniki. Dodatkowo z opowieści kurator wynika, że Stanisław w tamtym okresie miał problemy finansowe i na tym tle dochodziło do konfliktów pomiędzy nim a jego siostrą. Według kurator w dzień morderstwa miało dojść do kolejnej rozprawy sądowej dotyczącej podziału majątku. Z powodu sporów mężczyzna w przeszłości pobił swoje siostry. Jedną z nich bił i kopał po twarzy w biały dzień. Potwierdzają to badania lekarskie, które znajdują się w sądowych aktach. Finansowe problemy Bronisława i jej mąż posiadali kilkanaście hektarów ziemi w Tłokini Wielkiej. W 2004 r. postanowili je podzielić pomiędzy swoje dzieci. Najmłodsza Monika otrzymała teren, na którym stał rodzinny dom, a Barbara grunt po drugiej stronie ulicy i fragment koło lasu. Stanisław ze swojej części zrezygnował i poprosił rodziców, aby przepisali ją jego synowi Marcinowi. Dwa lata później Bronisława złoży do prokuratury zawiadomienie przeciwko wnukowi - Marcinowi. Jej zdaniem miał on przywłaszczyć sobie przyczepę ciągnikową i wagę. Akta dotyczące finansowych zawiłości pomiędzy Bronisławą a rodziną jej syna liczą kilkaset stron. Z dokumentów dowiadujemy się, że pomiędzy 2005 a 2010 r. przeciwko Stanisławowi, Aldonie i Marcinowi prowadzono na prośbę wierzycieli 27 postępowań egzekucyjnych na kilkaset tysięcy złotych. Dzień zabójstwa 3 listopada 2010 r., w dzień zabójstwa, Marcin obudził się o godz. 9. Kilkanaście minut później na terenie posesji pojawili się pracownicy kancelarii komorniczej. Rozmawiali z mężczyzną przez kwadrans. Podobno chodziło o niezapłaconą ratę za ubezpieczenie samochodu. Marcin miał obiecać, że następnego dnia wszystko spłaci. Chodziło o 300 zł. Potem razem z siostrą pomagał dziadkom w porządkowaniu ogródka. Około południa wszyscy razem wrócili do domu. Marcin pomiędzy godz. 12:20 a 14 miał być sam w pokoju, oglądać telewizję i co jakiś czas wychodzić na balkon zapalić papierosa - tak wynika z jego słów. Później pojechał do Kalisza, a jego bliscy zeznają policjantom, że miał być u dentysty. Do lekarza jednak nie dotarł. Alibi bez pokrycia Katarzyna M. pierwszy raz spotkała się z Marcinem trzy tygodnie przed śmiercią Bronisławy i Moniki. Poznali się przez internet (Gadu-Gadu), mężczyzna nie przypadł dziewczynie do gustu, dlatego nie utrzymywała z nim kontaktu. Niespodziewanie Marcin odezwał się trzy dni przed zabójstwem i namówił ją, aby znów się zobaczyli. Młodzi spotkali się 3 listopada (dzień zabójstwa) o godz. 14.30. Z opowieści Katarzyny M.: chłopak nie powiedział, dlaczego przyjechał do Kalisza, był podenerwowany, wyjaśnił, że boli go ząb i że był u dentysty przed spotkaniem. Niewiele mówił, a po godz. 15 odwiózł ją na przystanek przy ul. Poznańskiej. Więcej się nie widzieli, ani do siebie nie dzwonili. Dziewczyna zezna policjantom, że chłopak nie miał powodu, aby się do niej odezwać i proponować ponowne spotkanie. Z Marcinem rozmawiam w kwietniu 2023 r. Pytam go o rzekomą wizytę u dentysty i zeznania jego najbliższych. Twierdzi, że celowo mówił o bolącym zębie, ponieważ nie chciał najbliższym zdradzić prawdziwego celu swojej wizyty w Kaliszu. O spotkaniu z Katarzyną nic nie wspomniał. Policyjne podsłuchy Nieścisłości w zeznaniach Marcina, zmiana opowieści i brak alibi zwróciły uwagę śledczych. Trzy dni po zabójstwie policjanci z Kalisza sporządzili wniosek do Sądu Okręgowego w Poznaniu, prosząc o zgodę na założenie mężczyźnie podsłuchu. Sędzia dał zielone światło, a operacja otrzymała kryptonim "Willa". W sądowych aktach odnajduję zapisy rozmów nagranych przez śledczych. Oto kilka z nich. 16 listopada 2010 r.: Marcin dzwoni do swojego taty Stanisława, który jest zaniepokojony wiedzą policji na temat znajomości syna z Katarzyną, z którą spotkał się w dniu zabójstwa. Ojciec chłopaka zastanawia się, czy jest godna zaufania. Obaj mężczyźni są zdenerwowani kolejną wizytą policjantów w ich domu. Następne połączenie z 16 listopada: do Marcina dzwoni jego siostra. Sugeruje bratu, aby wymyślił jakiś pretekst, zadzwonił do naczelnika wydziału dochodzeniowo-śledczego i dowiedział się, dlaczego policjanci byli u nich w domu. Śledczy podsłuchujący rozmowę zanotował: wyczuwalne jest ogólne zaniepokojenie rozmówców wizytą funkcjonariuszy. 23 listopada 2010 r.: Aldona J. dzwoni do syna. Marcin mówi, że jest zdenerwowany całą sytuacją, przesłuchaniem i że nerwy mu już puszczają. W pewnym momencie kobieta zwraca się do syna: nic na ciebie nie mają, bo tego miejsca nawet jak znajdą... W tym momencie chłopak przerywa wypowiedź i mówi: jakby znaleźli, to już by coś powiedzieli, że było. W dalszej części rozmawiają o zabezpieczonych przez policję butach i pobycie Marcina w domu zamordowanych kobiet w towarzystwie policjanta. Z innych rozmów wynika, że Marcin chce pożyczyć pieniądze od koleżanki, opowiada tacie, że nie może wycofać się z badania wariografem, mamie mówi, że jeśli jego była partnerka nie zmieni swojego zachowania, to zrobi jej krzywdę. Rodzina J. rozmawia także o spadku po zamordowanej Bronisławie i Monice. "Był inny, nie był sobą" Na dziwne zachowanie Marcina po zabójstwie uwagę zwróciły dwie kobiety. Ewa to była dziewczyna Marcina, z którą miał dziecko. Chłopak opowiedział jej o zabójstwie w grudniu 2010 r., czyli miesiąc po zdarzeniu. Nie dopytywała o szczegóły, ponieważ jak twierdzi, mężczyzna wcześniej groził jej i straszył odebraniem dziecka. - W tym czasie kiedy on do mnie przyjeżdżał, to trzęsły mu się dłonie. Nigdy wcześniej tego nie zauważyłam. Był inny, nie był sobą. Później się uspokoił - zeznała policjantom. Z kolei Monika spotkała się z Marcinem dwukrotnie. Już po zabójstwie pojechali razem do Krotoszyna. Podczas podróży w radiu usłyszeli wiadomość o pewnym zabójstwie gdzieś w Polsce. Monika powiedziała, że niedawno było jakieś morderstwo dwóch kobiet w Kaliszu. Chłopak odpowiedział, że to było u niego w rodzinie i zginęły babcia i ciocia. Potem dodał, że sprawa ucichła. - Miałam wrażenie, że Marcin unika tego tematu, był speszony. Prawdę mówiąc, jak to powiedział, to się wystraszyłam i chciałam jak najszybciej wysiąść z samochodu, bo nie wiedziałam, co jest do końca grane - opowiedziała policjantom. Badania wariografem Śledczy miesiąc po zabójstwie zlecili wykonanie badań wariografem, powszechnie zwanym wykrywaczem kłamstw. Za ich przeprowadzenie odpowiadała Violetta Andczak-Szlosarek z laboratorium kryminalistycznego komendy wojewódzkiej policji w Łodzi, jedna z lepszych ekspertek w tej dziedzinie w Polsce. Ekspertyzę odnajduję w sądowych aktach. Wynika z niej, że: Marcin posiada wiedzę o zabójstwie, mimo że temu kategorycznie zaprzecza. Badania nie pozwalają na wykluczenie go z kręgu osób bezpośrednio związanych z tym zdarzeniem, w sensie aktywnego w nim uczestnictwa. Dodatkowo reakcja badanego nie koreluje z wersją zdarzenia, którą przekazał organom ścigania w trakcie wykonywanych czynności procesowych. Marcin zareagował bardzo nerwowo na pytanie, w jaki sposób sprawca zacierał ślady. Z badań wynika, że niepokój wzbudziła w nim odpowiedź, że sprawca spalił ubranie oraz że napastnik wszedł do domu Bronisławy i Moniki pomiędzy 10.30 a 11.30. Z dokumentu dowiadujemy się również, że mężczyzna próbował swoim zachowaniem zakłócić przebieg badań i jego wyniki. Pytam o to Marcina. Twierdzi, że pewne szczegóły zdradził mu jeden z policjantów, to spowodowało stres i dlatego taki wynik. Który funkcjonariusz i kiedy miał przekazać te informacje? Na to pytanie nie odpowiada. Zakłócić badania próbowała również Milena, siostra Marcina. Tak wynika ze sporządzonej ekspertyzy. Dodatkowo ekspertka zanotowała, że dziewczyna ma wiedzę na temat sprawcy, tego jak zacierał ślady, wie, kto pozbawił życia Bronisławę i Monikę oraz że ukrywa pewne fakty związane ze zdarzeniem. Badania wykazały jednak, że w momencie zabójstwa Milena przebywała u siebie w domu. Z powodu złego stanu zdrowia odstąpiono od badań Aldony, mamy Marcina. Kobieta w dniu zabójstwa razem ze Stanisławem, swoim mężem, była na giełdzie w Broniszach, gdzie handlowała warzywami. Zatrzymany przez policjantów Piotr Mikołajczyk nigdy nie został przebadany wariografem. Część III: Proces Piotr Mikołajczyk w Tłokini Piotr Mikołajczyk przyjechał do Tłokini Wielkiej do pracy w maju lub czerwcu 2010 r., na kilka miesięcy przed zabójstwem. Zamieszkał u Zdzisława G., któremu pomagał w pracach gospodarczych oraz przy budowie domu jego brata. Mężczyźni poznali się przez wspólnego znajomego. Piotr nocował w stodole, w której zamykany był na noc. Kiedy ta była zajęta, sypiał w stojącym na podwórku samochodzie. Posiłki dostawał trzy razy dziennie. Jak wynika z relacji rodziny Zdzisława G.: Piotr sumiennie wykonywał swoją pracę, nie oddalał się z terenu gospodarstwa, nie sprawiał problemów, nie pił alkoholu i nie nawiązywał kontaktów z mieszkańcami wioski, chodził w tych samych ubraniach i nie mył rąk przed posiłkiem. To ostatnie zwróciło uwagę niektórych członków rodziny G. Akt oskarżenia 28 grudnia 2011 r., pięć miesięcy po zatrzymaniu Piotra, prokurator Marcin Urbaniak przygotował akt oskarżenia i skierował go do sądu. Pismo liczyło 18 stron, choć tylko na ośmiu śledczy opisał, jak według niego miało wyglądać zabójstwo. Przeanalizowaliśmy dokument. Zawarte w nim twierdzenia nie znajdują pokrycia w faktach i zeznaniach świadków. Zdaniem prokuratora Piotr miał poznać Monikę podczas wizyty kobiety u rodziny G. i wtedy od razu umówili się na seks. Prokurator napisał, że zarówno mężczyzna, jak i kobieta byli lekko upośledzeni, a takie osoby nie muszą się emocjonalnie angażować, aby doszło do zbliżenia intymnego. W zeznaniach rodziny G. nikt nie potwierdził, aby Piotr miał nawiązać relację z Moniką. Są za to wypowiedzi świadczące, że mężczyzna całe dnie spędzał na wykonywaniu powierzonych mu prac i zawsze ktoś mu towarzyszył. Wieczory spędzał w stodole, w której był zamknięty. Prokurator w akcie oskarżenia twierdzi, że Piotr już wcześniej uprawiał przelotny seks z kobietami. To ma wynikać z wywiadu o podejrzanym. Chodzi najprawdopodobniej o tzw. kwestionariusz wywiadu środowiskowego. Dokument odnajdujemy w aktach śledztwa. Został on przygotowany przez kuratora sądowego Grzegorza B. W opinii nie ma żadnej informacji, o której wspomina w akcie oskarżenia prokurator. Z kwestionariusza dowiadujemy się natomiast, że Piotr: ma dobrą opinię wśród sąsiadów, policjanci nie podejmowali przeciwko niemu żadnych interwencji, nie zakłócał porządku publicznego, nie jest uzależniony od alkoholu ani narkotyków. Biegły zanotował, że żaden z sąsiadów w jego rodzinnej miejscowości nie podejrzewa, aby Piotr mógł dokonać tak okrutnej zbrodni. Prokuratorskie dokumenty kontra fakty Z prokuratorskich akt wynika, że Piotr pod koniec października uprawiał seks z Moniką w kuchni jej domu, a wszystko w sąsiednim pokoju słyszała Bronisława i jej wnuczka Katarzyna. Mężczyzna po raz kolejny chciał się spotkać z kobietą, ale uważał, że przeszkodą jest jej mama. Dlatego w dzień zabójstwa wypił litr wódki i cztery piwa, wziął od rodziny G. siekierę, schował ją pod koszulę, przeszedł przez środek wioski. Najpierw zabił Bronisławę, a potem Monikę. Po wszystkim umył się w zlewie, schował siekierę pod koszulę i ponownie przeszedł przez wieś w środku dnia, pozostając w zasięgu wzroku domowników z kilkunastu pobliskich domów. Skonfrontujmy ten opis z zeznaniami świadków. Katarzyna, córka Moniki, która miała być obecna w domu podczas spotkania jej mamy z Piotrem, nie pamięta takiego zdarzenia. Nie kojarzy mężczyzny, nigdy wcześniej go nie widziała, a kiedy śledczy pokazali jego zdjęcie, nie rozpoznała go. Psychologowie stwierdzili, że zeznania dziewczynki są prawdziwe i nie ma podstaw, aby podawać je w wątpliwość. Nikt też nie potwierdził, żeby Piotr w dzień zabójstwa wypił litr wódki i cztery piwa. Zdaniem prokuratury alkohol miał spożywać o poranku. Szkopuł w tym, że o ósmej rano pomagał w pracach gospodarczych, a żaden z domowników i współpracowników nie wyczuł od niego woni alkoholu. Siekiera, którą zostały zadane rany, miała pochodzić ze składziku z garażu Zdzisława G. Ten zeznał jednak, że nic mu nie zginęło. Zdaniem prokuratora pierwsza miała zostać zamordowana Bronisława, a potem Monika. To jednak stoi w sprzeczności z przygotowanym "profilem psychologicznym sprawcy zabójstwa". Z dokumentu wynika, że zaatakowana została najpierw Monika, która otrzymała 14 ciosów i były one o wiele silniejsze. Potem sprawca zamordował Bronisławę, jednak z powodu utraty sił trafienia były słabsze i zadano ich mniej. Dodatkowo zdaniem biegłego sprawca zabójstwa użył najprawdopodobniej tasaka, który znalazł w domu ofiar. Piotr, jak twierdzi prokurator, umył się po wszystkim, po czym wrócił na posesję G. Świadczyć ma o tym zakrwawione mydło. Tymczasem w aktach śledztwa znajdują się zdjęcia z miejsca zbrodni. Na jednym z nich widać zlew, ale mydło leży na podłodze w kałuży krwi. Na kolejnej fotografii jest już położone obok zlewu. Na kostce nie znaleziono śladów DNA mężczyzny. Pojawia się też inne pytanie: czy Piotr, który na co dzień miał problemy z higieną, w sytuacji stresowej, będąc pod wpływem alkoholu, jak twierdzi prokurator, pamiętałby o umyciu rąk? Zamknięty w stodole Tuż po morderstwie mężczyzna miał obserwować działania policji ze stodoły przez dziurę w ścianie - tak uważa prokurator. Sprawdzam to w terenie. Gospodarstwo Zdzisława G. znajduje się po przeciwległej stronie ulicy i jest oddalone od domu Bronisławy i Moniki o około sto metrów. Stodoła znajduje się w głębi posesji i otoczona jest domem G. oraz budynkiem gospodarczym. Dodatkowo pomiędzy nią a miejscem zbrodni jest szpaler drzew i krzaków. Piotr nie mógł zatem widzieć działań policjantów. Tylko siedząc na dachu stodoły, można było dostrzec to, co dzieje się na działce sąsiadów. Prokurator twierdzi, że tuż po morderstwie Piotr poprosił Zdzisława G. o odwiezienie go do domu rodzinnego. Przeczą temu zeznania domowników. Zdzisław G. powiedział, że to on podjął decyzję o wywiezieniu Piotra. Mężczyzna najprawdopodobniej bał się, że śledczy odkryją, że mężczyzna pracował nielegalnie. Po powrocie do domu rodzinnego Piotr miał spalić buty i koszulę, w którą był ubrany w momencie zbrodni. Siekierę z kolei wyrzucić do pobliskiego zbiornika wodnego Jeziorsko. Spodenki, które miał mieć poplamione krwią, wyprał kilkanaście razy, dlatego śledczy nie znaleźli na nich krwi. Z opowieści mamy Piotra wynika, że po powrocie rozpakowała rzeczy syna i nie znalazła tam ani siekiery, ani poplamionych ubrań. Zdzisław G. opowiedział policjantom, że Piotr od miesiąca chodził w tych samych ubraniach. Te same ciuchy miał na sobie w momencie odwiezienia go do domu. Zaskakujący szczegół W akcie oskarżenia jest jeszcze jeden zaskakujący zapis: z domu zamordowanych kobiet nic nie zginęło. Z opowieści Barbary U., córki zamordowanej Bronisławy wynika, że: jej mama nie miała konta bankowego, ani żadnych lokat. W 2008 r. zlikwidowała szklarnię, dzięki czemu zarobiła 18 tys. zł. Część z tych pieniędzy poszła na remont domu, naprawę dachu i wymianę okien. Pozostałe oszczędności trzymała w szafie z bielizną, w sumie kilka tysięcy złotych. W tym miejscu znajdować miał się także testament. Po dokonaniu morderstwa w domu nie znaleziono ani pieniędzy, ani testamentu. Co się z nimi stało? Prokuratura nigdy tego nie wyjaśniła. Proces Proces rozpoczął się 16 lutego 2012 r. przed Sądem Okręgowym w Kaliszu, a posiedzeniu przewodniczył sędzia Andrzej Miller. Piotr nie przyznał się do winy. Powiedział, że nie znał Bronisławy, ani nigdy nie był u niej w domu. Skąd wiedział, jak było ułożone ciało? Ze zdjęć, które zobaczył w prokuraturze. Podczas przesłuchania policjanci mieli mu mówić, aby przyznał się do winy i wywierać na niego naciski. Psychologowie powołani przez sąd stwierdzili, że jest osobą sugestywną i podatną na wpływy innych, ma bardzo niski poziom logicznego myślenia, posługuje się ubogim słownictwem i prostymi zdaniami, a jego iloraz inteligencji wynosi 62. Po czterech rozprawach sędzia Miller wydał wyrok. Piotr został uznany za winnego i skazany na dożywocie. Sędzia uznał, że wyjaśnienia złożone przez mężczyznę są spójne i logiczne. Dlaczego podczas przesłuchania używał zdań wielokrotnie złożonych, a podczas sądowej rozprawy miał problem ze zrozumieniem prostych pytań, tego już sędzia nie wyjaśnił. Sąd uznał, że na zabezpieczonych spodniach były ślady krwi, ale zostały wyprane. Nie zdziwiło go jednak, dlaczego Piotr spalił koszulę i buty, w których miał dokonać morderstwa, a inną część garderoby miał prać wielokrotnie. Zdaniem sędziego gdyby Piotr nie chciał się przyznawać do winy, toby tego nie zrobił. Jednocześnie zbagatelizował on zeznania policjantów, którzy przyznali się, że opowiedzieli mężczyźnie prawdopodobny przebieg morderstwa. Uznał, że gdyby śledczy faktycznie chcieli mu zasugerować motyw zbrodni, to wskazaliby na rabunek. Sęk w tym, że według prokuratury i sędziego nic z domu kobiet nie zginęło. Jeden z ławników biorący udział w procesie zgłosił zdanie odrębne. Uważał, że Piotr jest niewinny. Nadzieja - Kiedy sprawa trafiła do sądu, myślałam, że sędzia przeczyta akta, przeanalizuje je i zobaczy, że w tym wszystkim nie ma logiki. Jak usłyszałam wyrok dożywocia, to nie wierzyłam w to, co się dzieje. Stałam i patrzyłam na Piotra z odległości i widziałam, że on tego nie rozumie. On nawet nie wiedział, co się działo na rozprawach - wspomina Marta Kaźmierczak, siostra cioteczna Piotra. - Z prokuratorem nie miałam praktycznie kontaktu. Raz podeszłam do niego i powiedziałam, żeby też mnie skazać na dożywocie, bo byłam w chwili morderstwa z Piotrem. On zrobił taką zaskoczoną minę, a ja się go zapytałam: dlaczego mi pan nie wierzy, przecież to są takie same słowa jak Piotra - opowiada. Nadzieja odżyła po decyzji Sądu Apelacyjnego w Łodzi. Ten uznał, że rozstrzygnięcie kaliskiego sądu dotknięte jest błędami proceduralnymi i zapadło przedwcześnie. Stwierdził również, że Sąd Okręgowy w Kaliszu nie sprostał "zasadzie logicznego rozumowania". Sędziowie z Łodzi napisali o Piotrze, że "ma on trudności z rozumieniem metafor i przysłów, obniżoną zdolność myślenia abstrakcyjnego, trudności w zakresie zdolności arytmetycznych, jego mowa jest uboga, a słownictwo proste". Wytknęli oni również policjantom brak protokołowania tej części zeznań, w których mężczyzna nie przyznawał się do winy. Werdykt Po decyzji Sądu Apelacyjnego w Łodzi sprawa ponownie trafiła do Sądu Okręgowego w Kaliszu. Tym razem o tym, czy Piotr jest winny czy nie, miał zdecydować sędzia Krzysztof Patyna. Zlecił on biegłym przeprowadzenie kilku badań. Ponownie okazało się, że żaden z zabezpieczonych na miejscu zbrodni śladów nie pasuje do Piotra. W domu nie znaleziono ani jego DNA, ani linii papilarnych. Swoje zeznania zmienili natomiast policjanci. Opowiedzieli sędziemu, że Piotr powiedział im podczas przesłuchania, że zabił siekierą, że narzędzie miał wyrzucić do jeziora i że nie opowiadali mu żadnych szczegółów zbrodni. Sędzia nie dopytywał śledczych, dlaczego w protokole przesłuchania Piotra napisali, że narzędziem zbrodni był młotek, a nie siekiera, jak twierdzili podczas sądowych zeznań. Nikt nie kazał wyjaśnić policjantom, dlaczego w sporządzonym przez nich dokumencie jest informacja, że mężczyzna miał wyrzucić narzędzie zbrodni na ciężarówkę, a przed sądem twierdzą, że Piotr mówił o jeziorze. Sędzia Patyna dużo czasu poświęcił krótkim spodenkom, w których Piotr miał rzekomo dokonać morderstwa. Na odzieży widniały bordowe plamy przypominające krew. Badania przeprowadzone przez biegłą z Instytut Ekspertyz Sądowych w Krakowie wykazały, że są to ślady farby. Na spodniach nie znaleziono krwi, nie stwierdzono również użycia detergentów, które miały usunąć jej ślady. Ani sąd, ani prokuratura nie wyjaśnili, dlaczego Piotr ich zdaniem miał spalić koszulę i buty, a spodenki, na których były ślady przypominające krew, zostawić. Sędzia Krzysztof Patyna skazał Piotra na 25 lat więzienia. Część IV: Bezradność "Każdy z nas może stać się Piotrem" Adwokat Marcin Wolny pracuje w Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka od 2010 r. W przeszłości odpowiedzialny był za program "Klinika Niewinności". Wyszukiwał błędy popełnione na którymś z etapów postępowania karnego, które mogły doprowadzić do niesłusznego skazania. - Dla mnie Piotr jest niewinny - mówi. Pierwszy raz o sprawie usłyszał w 2012 r. - W ramach pełnionego dyżuru zgłosiła się do nas pani Marta. Pokazała orzeczenie sądu apelacyjnego, który wytknął błędy sądu okręgowego. Pojechałem na ponowny proces do Kalisza i tylko utwierdziłem się w przekonaniu, że w tej sprawie coś jest nie tak. - Byłem na rozprawie, na której składał wyjaśnienia Piotr i zdumiała mnie forma, w jakiej się wypowiadał. Były to bardzo krótkie zdania. Zazwyczaj mówił "tak", "nie", "nie wiem". To, co zobaczyłem i usłyszałem na sądowej sali, nie współgrało z tym, co przeczytałem w wyjaśnieniach złożonych przez Piotra. W aktach postępowania jest protokół jego przesłuchania, występują zdania wielokrotne złożone, nawet jakaś metafora. Nie wygląda to tak, jakby te zdania pochodziły od Piotra. - Kiedy usłyszałem decyzję Sądu Najwyższego, byłem rozczarowany, bo polski wymiar sprawiedliwości nie podołał tej sprawie - tłumaczy mecenas. To on był autorem skargi do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka. Jeśli ten przychyli się do stanowiska adwokata, sprawa zacznie się ponownie. Nie wiadomo, kiedy Trybunał wyda decyzję. Nie jest zobowiązany żadnym terminem, a sprawy są rozpatrywane w kolejności zgłoszeń. Może to więc zająć lata. - Nie mieści mi się w głowie, że ten człowiek może cały wyrok odsiedzieć w więzieniu - mówi. I opowiada inną historię. - Kiedyś zajmowałem się sprawą mężczyzny z niepełnosprawnością intelektualną, który pod wpływem gróźb i sugestii funkcjonariuszy policji przyznał się do zgwałcenia i zamordowania chłopca. To był jedyny dowód. Odsiedział w więzieniu kilka lat. Faktyczny sprawca, który dopuścił się tego przestępstwa, został złapany za inny czyn. I wtedy przyznał się również do tamtego przestępstwa. - Każdy z nas może stać się Piotrem. Wystarczy być w złym miejscu, o złej porze i nie mieć odporności psychicznej. Przerażające jest to, że nasz system nie jest gotowy na takie przypadki - konkluduje. Brak wiary O Piotrze rozmawiam z Rafałem Zalewskim, dziennikarzem "Interwencji" Polsatu, który jako jeden z pierwszych zainteresował się tą sprawą. Od ponad 20 lat przygląda się i relacjonuje najważniejsze sprawy kryminalne w Polsce. - Twoim zdaniem Piotr jest niewinny? - pytam. - Zazwyczaj podchodzę bardzo sceptycznie do informacji, że ktoś odbywający karę za morderstwo jest niewinny. Staram się wszystko sprawdzić, czytać akta, rozmawiać ze świadkami. Tutaj jestem przekonany, że w więzieniu siedzi niewinny człowiek. Nie ma żadnych dowodów świadczących o jego winie - opowiada Zalewski. Nadzieja w Marcie Kaźmierczak odżyła raz jeszcze w 2020 r. Wtedy Sąd Najwyższy zajął się sprawą Piotra i miał zdecydować o jego dalszym losie. - Czekaliśmy przed salą na werdykt, atmosfera była dobra, a wszystkim wydawało się, że to tylko formalność i Piotr niebawem wyjdzie na wolność - opowiada Zalewski. - Kiedy sędzia odczytał wyrok, zapadła cisza. To jest chwila, w której traci się wiarę w sprawiedliwość - dodaje. - Pamiętam słowa sędziego Sądu Najwyższego, który powiedział, że to będzie nauczka, żeby nie składać takich zeznań jak Piotr. I dodał, że jeśli wszystko byłoby nagrywane, to nie byłoby problemu - wspomina Marta Kaźmierczak. "Ten człowiek jest niewinny" Profesor Ewa Gruza jest kryminalistykiem i pracuje na Uniwersytecie Warszawskim. W zawodzie od blisko 40 lat. - Dla mnie ten człowiek jest niewinny - mówi. Profesor Gruza podkreśla, że sprawa Piotra Mikołajczyka jest jedynym takim przypadkiem w jej całej dotychczasowej karierze. - W każdej innej sprawie, w której mówiliśmy o niesłusznie skazanych osobach, zawsze było przysłowiowe "coś". Czasem były to błędnie wykonane ekspertyzy. W sprawie Piotra nie ma jednak nawet tego "czegoś". Czytając te akta, nic się w nich nie zgadza - opowiada. W profesor coś pękło podczas skargi kasacyjnej, którą rozpatrywał Sąd Najwyższy. - Pamiętam pierwsze słowa sędziego, który powiedział, że osoba niewinna nie przyznaje się do zbrodni. Mówiąc wprost: zwaliło mnie to z nóg. Te słowa świadczyły o jakiejś niewiedzy, niekompetencji, jakiejś nonszalancji Sądu Najwyższego. Wystarczyło trochę zdrowego rozsądku i logiki - opowiada. - Wystarczyło, żeby sędziowie zechcieli się trochę pouczyć i zobaczyć, że są historie, gdzie ludzie, którzy nie popełnili zbrodni, podczas przesłuchiwań przyznawali się do winy - dodaje. Profesor po wyroku przeanalizowała 18 spraw z Polski, w których zapadły wyroki skazujące, a co do których potem okazało się, że były to osoby niesłusznie skazane. Badania profesor pokazały coś jeszcze, że wszystkie te sprawy łączy powtarzający się schemat. - Mamy niewielką miejscowość, dochodzi do zabójstwa i jest ogromna presja społeczna na złapanie mordercy. Często oględziny są prowadzone niekompetentnie, a na miejscu zdarzenie pojawia się wiele osób, których nie powinno tam być. Potem prowadzone jest śledztwo, policjanci weryfikują pewne tropy i zaczynają się interesować osobami, które mogą mieć wiedzę w danej sprawie. I co się wtedy dzieje? Natychmiast policjanci otrzymują jakiś anonim, w którym rzekomo wskazany jest sprawca. I natychmiast porzucają dotychczasowe ustalenie i skupiają się na osobie wskazanej w liście - opowiada prof. Gruza. I dodaje, że często w anonimowych listach, jako potencjalnych sprawców wskazuje się osoby o niskim wykształceniu, upośledzone czy w jakiś sposób wykluczone. - Takie osoby nie mogą często liczyć na żadne wsparcie. Nawet jeśli rodzina je wspiera, to często nie ma siły przebicia i pieniędzy. Takie osoby nie mają szans w zderzeniu z wymiarem sprawiedliwości - mówi. Więzienie Z Wojciechem (imię zmienione) rozmawiam w kwietniu 2023 r. Mężczyzna przez pewien czas przebywał z Piotrem w jednej celi. Wyszedł już na wolność i od lat żyje zgodnie z prawem. - W więzieniu mówi się, że wszyscy są niewinni, ale Piotr rzeczywiście jest niewinny. - Dlaczego pan tak uważa? - pytam. - Na początku, kiedy trafił do mnie, był małomówny, odpowiadał półsłówkami. Trudno było coś z niego wydobyć. W końcu przeglądnąłem jego papiery. To, co rzuciło mi się w oczy, to jego zeznania. Napisane były poprawną polszczyzną, zdania były długie i logiczne. A ja w celi miałem osobę, która miała trudność w komunikowaniu się, często najprostsze informacje trzeba było od niego wydobywać. To wszystko nie trzymało się żadnej logiki - opowiada. - Po pewnym czasie miałem wrażenie, że nawet strażnicy są przekonani o niewinności Piotra - dodaje. Rozmowa z Piotrem Piotr Mikołajczyk przebywa obecnie w zakładzie karnym we Włocławku. Wyraża zgodę na spotkanie. Prośbę o widzenie odrzuca jednak dyrektor jednostki. "Działalność mediów nie może zakłócać porządku funkcjonowania jednostki penitencjarnej, realizacji podstawowych zadań Służby Więziennej, a także dezorganizacji przyjętego toku pracy" - czytam w odpowiedzi. Kolejne prośby również zostają odrzucone. Z Piotrem udaje się porozmawiać ostatecznie w maju 2023 r. telefonicznie. Mamy kilkanaście minut, zanim połączenie zostanie zerwane. - Zabił pan Monikę i Bronisławę? - pytam. - Nie. - Przyznał się pan. - No tak - odpowiada Piotr. - Dlaczego? - Byłem wystraszony. - Czego się pan bał? - Krzyczeli. - Kto? - Policjanci. Piotr odpowiada na moje pytania prostymi zdaniami i półsłówkami. Dokładnie tak samo jak przed sądem. - Co by pan powiedział prokuratorowi i sędziemu? - Skrzywdzili niewinną osobę. Oni wiedzą. - Wierzy pan, że kiedyś zostanie uniewinniony i wyjdzie na wolność? - Myślę tylko o tym, aby stąd wyjść - odpowiada. Chcę porozmawiać o momencie zatrzymania. Wyznaczony czas jednak się kończy, a rozmowa zostaje automatycznie przerwana. Zanim połączenie zostanie zerwane, Piotr mówi, że wszystkie te lata przetrwał dzięki Marcie. Życie w zakładzie karnym - On teraz przywyknął do tego, jak żyć w zakładzie karnym. Stworzył tam swój świat i nauczył się w nim funkcjonować. Żadna krzywda mu się tam nie dzieje - mówi Marta Kaźmierczak. - Obiecałam Piotrowi, że dojdę do tego, jaka jest prawda. Niektórzy mi mówią: Marta, to tyle lat... Ale nadzieja jest, że to się w końcu wszystko rozwiąże. - Do dziś rozmawiam z Kasią, która straciła mamę i babcię. I ona się pyta o Piotra, co u niego, jak się trzyma. Mnie zatyka w gardle, bo przecież on odsiaduje wyrok za morderstwo jej najbliższych - opowiada. Dalsze losy Policjanci, którzy byli zaangażowani w sprawę Piotra, z biegiem lat awansowali. Zostali komendantami, naczelnikami ważnych wydziałów, niektórzy przeszli już na emeryturę. Z częścią z nich chcę porozmawiać w kwietniu 2023 r. Niektórzy wciąż mieszkają w Kaliszu. Na rozmowę nie decyduje się żaden z nich. Zasłaniają się niepamięcią. Część z nich otrzymała finansowe premie za zaangażowanie się w sprawę zabójstwa w Tłokini. Prokurator Marcin Urbaniak, który skierował akt oskarżenia, obecnie pracuje w Prokuraturze Rejonowej w Pleszewie. Chcę z nim porozmawiać o wydarzeniach sprzed lat, ale nie wyraża zgody. Sędzia Andrzej Miller, który skazał Piotra na dożywocie, niedawno przeszedł na emeryturę. Śledczy nigdy nie znaleźli narzędzia zbrodni. Rodzina J. do dziś mieszka w okolicach Kalisza. Marcin, którym w początkowej fazie śledztwa interesowali się policjanci, nie chce rozmawiać. Udaje nam się wymienić kilkanaście zdań. - Niech pan pisze, co chce - mówi. Jego siostra Milena nie zareagowała na próbę kontaktów. Aldona, mama Marcina i Mileny, jest bardziej rozmowna. Mówi, że sprawą Piotra się interesuje, ale niewiele wie, bo wtedy była poza Tłokinią. Na zakończenie rozmowy prosi o to, aby ją informować o wszystkich nowych tropach i dopytuje, czy prawdą jest, że sprawą zainteresowali się policjanci z tzw. archiwum X. Prosi, aby nie próbować kontaktować się z jej mężem Stanisławem. Katarzyna, która wskazywała na dom i szeptała "mama", dziś jest dorosłą kobietą, założyła rodzinę i ma dziecko. Ostatecznie nie zdecydowała się na rozmowę. Marta Kaźmierczak od 12 lat walczy o udowodnienie, że Piotr jest niewinny. Dom, w którym doszło do tragedii, pozostaje niezamieszkały. W najbliższym czasie sąd ma zdecydować o podziale majątku po zmarłych kobietach. Jeśli Piotr Mikołajczyk rzeczywiście jest niewinny, to znaczy, że na wolności przebywa osoba, która brutalnie zamordowała dwie kobiety, zadając im łącznie 21 ciosów ostrym narzędziem. Chcesz porozmawiać z autorem? Napisz: dawid.serafin@firma.interia.pl Sprawą Piotra Mikołajczyka zajmował się również program "Państwo w Państwie". Reportaż możesz obejrzeć TUTAJ