Wolni i nieposłuszni - tak o sobie myślą. Zrzeszają się w mediach społecznościowych, wymieniają rzekomymi dowodami, że koronawirus nie jest bardziej szkodliwy od grypy, przerzucają radami typu "nie przyjmuj mandatów za brak maseczki". W Nowym Tomyślu organizują wspólne wyjścia do sklepów - oczywiście bez maseczek. Ich narracja jest zwykle prosta: kto wierzy rządowi i "głównym mediom", jest głupcem i daje sobą manipulować. W najbardziej skrajnej wersji pandemia to bujda na resorach, wymyślona w celu destabilizacji gospodarki lub depopulacji ludności. W łagodnej - COVID-19 nie jest specjalnie groźny, ale np. noszenie maseczek już tak, ponieważ "zwiększa ilość dwutlenku węgla, a zmniejsza ilość tlenu". Nauka kontra mity Jakkolwiek nie da się udowodnić, że bzdurą jest światowy spisek, w którym "oni oszukują nas, zatajając przed nami wszystko", to jeśli chodzi o maseczki, warto zacytować Światową Organizację Zdrowia. Jasna i czytelna informacja na stronie WHO mówi, że nawet długotrwałe ich noszenie (o ile używamy ich prawidłowo) nie powoduje zatrucia dwutlenkiem węgla ani niedotlenienia. Co więcej, jak wiadomo w zasadzie od początku pandemii, koronawirus rozprzestrzenia się drogą kropelkową - kiedy kichamy, kaszlemy lub mówimy - i właśnie dlatego powinniśmy nosić maseczki, chroniąc otoczenie przed naszą potencjalnie wirusonośną śliną czy wydzieliną z nosa. Ale mity na temat bezzasadności i wręcz szkodliwości maseczek wciąż beztrosko okrążają Ziemię. Emerytowany amerykański chirurg, dr Samuel Laucks, sfrustrowany ich popularnością, pokusił się nawet o napisanie eseju z osobistym świadectwem. "Ostatnie 39 lat spędziłem, pracując jako chirurg. Znaczną część tego czasu nosiłem maskę. W ciągu tych lat pracowałem z setkami (prawdopodobnie tysiącami) kolegów, którzy również nosili maski. Nikt z nas nie zachorował, nie zemdlał ani nie umarł z powodu braku tlenu. Nikt z nas nie zachorował, nie zemdlał ani nie umarł z powodu wdychania zbyt dużej ilości dwutlenku węgla. Nikt z nas nie zachorował, nie zemdlał ani nie umarł z powodu ponownego wdychania odrobiny naszego wydychanego powietrza. Zacznijmy od tego, aby położyć kres siejącym strach teoriom!" - zaapelował. Kaganiec i aparat opresji Mimo nawoływań ekspertów oraz informacji o zwiększającej się liczbie zachorowań grupy covidowych denialistów (od ang. denial - odrzucenie, negowanie) pączkują i rosną w siłę. Jedna z nich, mająca już niemal 4 tys. członków, szczególnie walczy z nakazem noszenia maseczek w sklepach. Co gorsza, zapowiada przeniesienie działalności z mediów społecznościowych do świata rzeczywistego - i właściwie już to robi przez podobne akcje jak te w Nowym Tomyślu. Grupa planuje dalsze "sklepowe ofensywy", takie jak bezmaseczkowe zakupy, i chwalenie się nimi w internecie. Nawołuje też do tworzenia inicjatyw lokalnych. W grupie "głównej" już zresztą pełno jest zdjęć aktywistów, chlubiących się łamaniem nakazu noszenia maseczek w środkach komunikacji publicznej i sklepach. Anty-maseczkowcy chcą także roznosić w miastach ulotki czy inne materiały. Co ciekawe, założyciele grupy, zapewne w obawie przed sabotowaniem inicjatywy, zapowiadają, że osoby planujące powołanie grupy lokalnej będą musiały przejść najpierw "rozmowę kwalifikacyjną". Pod postem zgłaszają się fani z wielu polskich miast. Entuzjazm, wyrażony przez liczne polubienia i serduszka, rodzi pytanie, dlaczego ci ludzie gotowi są biegać z ulotkami po ulicach i poświęcać czas, skoro chodzi tu tylko o konieczność noszenia maseczki podczas zakupów. Od dwóch członków grupy dowiaduję się, że odmowa zakładania maseczki to właściwie symbol i rodzaj manifestu. Jeden wyjaśnia mi, że głównym postulatem środowiska jest zakończenie "plandemii" (tak to nazywają, sugerując, że koronawirus jest zorganizowanym spiskiem), powodującej liczne negatywne skutki gospodarcze. Dalej padają standardowe stwierdzenia, że koronawirus to najwyżej coś w rodzaju grypy, testy są niewiarygodne i nie da się oszacować skali problemu - oczywiście zawyżonej. Zadaje mi też pytanie, czy znam kogoś, kto rzeczywiście był chory. Inny użytkownik grupy stwierdza, że maseczki przeszkadzają mu, ponieważ przez nakaz ich noszenia narzuca się ludziom wiarę w pandemię. Dodaje wspomniany argument o dwutlenku węgla i podnosi kwestię łamania swobód obywatelskich. Sprzedawców w sklepach nazywa natomiast aparatem opresji, a na moją sugestię, że jako wolnościowiec powinien raczej respektować prawo do stosowania ich zasad w ich własnych lokalach - czyli również do wypraszania ze sklepów osób bez maseczki - kończy rozmowę, stwierdzając, że szkoda mu czasu na dyskusję ze mną. Skąd się biorą? Dr hab. Wojciech Kulesza, psycholog społeczny, profesor Uniwersytetu SWPS: - Przyczyny tego zjawiska szukałbym w tym, że chcemy czuć się nie przedmiotem, lecz podmiotem. Ten mechanizm dobrze opisuje książka "Złudzenia, które pozwalają żyć" (praca zbiorowa psychologów społecznych, wydana przez PWN - przyp. red.). Pokazuje, jak wiele manipulacji stosujemy na sobie samych, by mieć wrażenie, że ten świat jest dobry i przewidywalny. Tymczasem pandemia koronawirusa to strasznie skomplikowana sprawa - medycznie, ekonomicznie, społecznie czy politycznie. Gdy zaś stworzymy sobie jakąś teorię spiskową, zapewniającą proste wyjaśnienie, czy choćby rozwiązujemy dylemat dotyczący maseczek, upraszczając, że "one i tak nic nie dają", zyskujemy poczucie, że rozumiemy, o co w tym chodzi - przekonuje. - Dzięki temu w naszym przekonaniu przestajemy być pionkami w grze, rozgrywanymi przez świat - a zaczynamy być tymi, którzy te pionki widzą, rozumieją zależności między nimi i wiedzą, jak sobie z tym światem radzić. Każdy następny dzień zaczyna być wtedy przewidywalny. To nam daje poczucie kontroli nad tym, co jest niekontrolowalne - dodaje. Zdaniem dr. Kuleszy za popularnością ruchów antymaseczkowych stoi też tzw. nierealistyczny optymizm: - Polega on na tym, że kiedy dzieje się coś złego - jak teraz, gdy trwa pandemia - jesteśmy przekonani, że właśnie nam zachorowanie grozi mniej niż innym. Z czysto logicznego czy medycznego punktu widzenia to przekonanie nie ma oczywiście sensu. Taka postawa jednak również daje nam poczucie sprawstwa i kontroli, choć jest ono absolutnie iluzoryczne. Niestety, skutkiem opanowywania lęku w taki sposób jest to, że ludzie przestają się stosować do rekomendacji medycznych lub robią to w mniejszym stopniu. Ta ułuda zwiększa więc ryzyko zachorowania. Pytam o przyczynę rosnącej popularności antymaseczkowych grup internetowych i jej potencjalne skutki. Dr. Kulesza tłumaczy: - To, że ludzie potrzebują się zrzeszać, jest absolutnie naturalne. Nie lubimy czuć się mniejszością. Jeśli mam jakiś pogląd i odkryję, że inni mają podobny, nie tylko cieszę się z tego, ale także wiem, że skoro są jacyś inni, to znaczy, że ja nie jestem idiotą. W ten sposób, przez mechanizm zwany porównaniem społecznym, upewniamy się, że nie zbłądziliśmy. Możemy bowiem mówić, że jesteśmy sobie sterem, żeglarzem i okrętem, ale jeżeli widzimy, że takich jak my jest więcej, potwierdzamy sami przed sobą naszą inteligencję. Właśnie dlatego antyszczepionkowcy, a teraz antycovidowcy, zrzeszają się w grupy. Ułatwia to internet, można zatem się spodziewać, że zjawisko będzie narastało i będzie na nim zbijany kapitał społeczny. Ekspert przyznaje też, że już możemy obserwować przekuwanie go w kapitał polityczny: - Podczas kampanii wyborczej prezydent Andrzej Duda powiedział w Końskich, że nie szczepi się przeciwko grypie, bo nie, i stwierdził, że szczepionka przeciw koronawirusowi powinna być nieobowiązkowa. Ruch osób zaprzeczających istnieniu pandemii często łączy się zresztą z ruchem antyszczepionkowym - również odwołuje się do haseł "wolnościowych" i prawa do decydowania o sobie. I rzeczywiście - informacja opublikowana na facebookowej stronie grupy antymaseczkowców wprost głosi, że jej założyciel działa w porozumieniu z liderką środowiska antyszczepionkowców, Justyną Sochą. - Oczywiście ich hasła brzmią może pięknie, ale trzeba pamiętać, że nieograniczone prawo decydowania o sobie oznacza anarchię - stwierdza dr Kulesza. Psycholog spodziewa się, że ruch denialistów będzie rósł w siłę: - Antyszczepionkowcy mają już na koncie sukces w postaci wprowadzenia do Sejmu debaty o zasadności szczepień - i są posłowie, którzy zbili na tym kapitał. Wprawdzie od początku było wiadomo, że pomysły o dobrowolności szczepień zostaną odrzucone albo wrzucone do sejmowej zamrażarki, ale oczko do "wolnościowego" elektoratu zostało puszczone. To samo zrobił Andrzej Duda i niewątpliwie na tym zyskał, mimo że popierająca go partia nie planuje raczej zmian w kwestii szczepień ani nie neguje istnienia pandemii. Tak jednak wygląda populizm. Lektura facebookowych profili użytkowników antymaseczkowych grup pozwala stwierdzić, że spora ich część promuje treści związane z Konfederacją. Moje subiektywne obserwacje potwierdza poniekąd badanie przeprowadzone w maju br. przez Franciszka Czecha i Pawła Ścigaja z UJ. Wynika z niego, że odsetek osób przyjmujących tzw. narracje spiskowe najwyższy był właśnie u zwolenników partii Janusza Korwin-Mikkego - i wynosił aż 68 proc. Najwięcej (ponad 74 proc.) wśród nich zgodziło się też ze stwierdzeniem: "Problem koronawirusa jest wyolbrzymiany w celu zmuszenia do zakupu leków i nie zawsze bezpiecznych szczepionek". Co z tego wynika? Obawiam się, że jeśli pandemia potrwa jeszcze długie miesiące lub lata, to właśnie Konfederacji uda się uciułać na niej największe poparcie. Anna Brzeska